Tą razą naszła nas ochota na zwiedzenie Czarnej, tyle że od północy.
Wybraliśmy się więc sobotnim rankiem do Zakopca i bez pośpiechu, około 10:30 zameldowaliśmy się na bramce
Dol. Kościeliskiej. Tu się okazało, że już dwie ekipy poszły męczyć się z tą jaskinią! Na szczęście jednak
w dziennym limicie jeszcze się zmieściliśmy. :)
Podejście na początku szło tak sobie - było dosyć gorąco (pomyśleć, że dwa tygodnie wcześniej były tylko 4 stopnie... i to na dole!).
Później się trochę rozgrzaliśmy i w ramach treningu i przypominania topografii zawędrowaliśmy na Piec.
Bardzo ładny widok na Dol. Miętusią nie wynagrodził nam jednak trudu... odpędzania się od stad much!
Jak to szło w Królu Szczurów? Nie sztuka muchę zabić, sztuka okaleczyć ją tak, aby za to, co nam robi, zdychała w męczarniach jak najdłużej...
Amen!
No nic, wróciliśmy na Polanę Upłaz i ruszyliśmy na przełaj pod skałki. Tam trafiliśmy na średnio widoczną ścieżkę,
co do której mieliśmy pewne wątpliwości, czy aby na pewno to jej szukamy (na kursie na Polanę trafiliśmy już późno w nocy, schodząc z jaskini,
więc nie było jak zapamiętać zejścia / dojścia).
Na szczęście okazało się, że tak, to o nią chodzi.
Więc podejście... po drodze zwiedzanie skałek... m.in. małej jaskinki tuż przed odcinkiem linowym dojścia.
Następnie po linie do góry (strach się bać tego, w jakim stanie jest jej ostatni, najwyższy odcinek -
chyba lepiej korzystać z własnego sznurka).
No i doszlim! Z dziury wiało mocno i głośno. Krótkie czołganko i już jesteśmy w środku.
Śmieszna sprawa - z kursu pamiętałem, że lina przed jaskinią jest znacznie dłuższa, a też że to czołganie to ma
ze kilkadziesiąt metrów... A tu taki wypierdek! :)
Zaraz doszliśmy nad Próg Latających Want, a tu się okazało, że właśnie co jedna z ekip zaczęła próg wychodzić.
Musieliśmy więc ponad godzinę przesiedzieć i poczekać, aż te 8 czy 9 osób się wytarabani (ale szło im całkiem sprawnie - myślałem, że dłużej tam przesiedzimy)...
Co oznaczało, że zaczynamy stać cienko z czasem - już prawie 17-ta, godzina alarmowa ustawiona na 24-tą, a tu trzeba
zejść, wyjść, dojść do końca doliny i dopiero wtedy będzie możliwy kontakt...
No trudno, najpierw zjazd progiem - normalnie... tylko że zabrakło liny. Szkic mówi o 48 metrach, myśmy mieli 51,
a tu zabrakło na ostatni próg. Na szczęście nie jest on trudny (w dół), więc i to szybko pokonaliśmy.
I już Sala Św. Bernarda - jakaś taka mniejsza... :)
Następnie do Brązowego Progu. Plan był taki - jest linia, idziemy dalej (do Szmaragdowego Jeziorka), nie ma liny -
zwiedzamy okolice północnego otworu. Okazało się, że lina jest, choć ten węzeł to ehm... rzecz zupełnie niefajna.
W drugą stronę założyliśmy już własną linę...
No, i tu się zaczyna fajna jaskinia! Korytarz Triumfalny naprawdę jest całkiem zacny, jak też i dalsze partie - mleko wapienne (przybierające
kształty prawie że kryształów), stalaktyty, stalagmity, pola ryżowe (wielkie)... no, bardzo fajnie.
Zupełnie nie tak ją zapamiętaliśmy! Nawet się trochę heliktytów znalazło.
Jednak czas nas gonił, więc zamiast oglądania i zdjęć ruszyliśmy w głąb jaskini - 3-metrowy, całkiem prosty komin i już jesteśmy nad Studnią Imieninową.
Zaporęczowanie trawersu i (zapomniawszy zabrać linę) poszliśmy dalej...
Biały Prożek (vel Ślimak), niby łatwy, ale sprawił nam trochę kłopotu. Psycha jakaś nie taka, nie znane nam zupełnie partie...
Najpierw weszła Marcia, potem ja już z asekuracją. Taki banał, że aż wstyd! :)
Następnie Próg Furkotny - jaskinia zmienia charakter, w miejsce mytych korytarzy mamy wielkie szczeliny.
Naprawdę całkiem wysokie!
Potem, nieco niżej Przewieszona Wanta i tak doszliśmy do Prożku Furkotnego...
No i okazało się, że lina co ją zostawiliśmy nad Imieninową miała nam służyć do zjechania tegoż prożka...
Ale tak chciałem zobaczyć Jeziorko Szmaragdowe, że w końcu zlazłem w dół bez asekuracji (okazało się, że to całkiem łatwe).
A jeziorko też zupełnie inaczej zapamiętałem - jako płytsze i brudniejsze. A tu głęboka woda, koloru rzeczywiście szmaragdowego - super!
Ok, ale zrobiło się już całkiem późno, tak po 19-tej, trzeba więc wracać i to w miarę sprawnie.
Dlatego też zdjęć jest tak mało - gdyby nie wycieczki po górach i czekanie na drugą ekipę, na pewno byłoby ich więcej
(bo naprawdę jest czego robić zdjęcia). Nic straconego, zajmiemy się tym przy następnych odwiedzinach.
Wracając chcieliśmy też sprawdzić, co potrafimy wywspiąć. Więc, Prożek Furkotny do góry był nieco trudniejszy niż w dół,
ale dałem radę. Przewieszona Wanta jakoś nam nie szła - szpagatu robić nie umiem, a i buty się jakoś na skale ślizgały.
Wtarabanić się tam da, ale piękna wspinaczka to to by nie była... :)
Próg Furkotny, mimo że znacznie większy, to się poddał - zapieraczką poszło całkiem sprawnie. Biały Prożek - to w dół, trawers Imienionowej - banalny,
następna studzienka też prosta (to ten 3-metrowy komin opisywany wyżej), Brązowy Próg - też w dół... No i zostaje Próg Latających Want...
Szczególnie tutaj chcieliśmy sprawdzić, czy potrafimy nań wejść, ale zrobiła się już 21-sza. Zakładając nawet szybki powrót,
moglibyśmy mieć problemy z kontaktem przed 24-tą. Więc tylko w części dolnej wspinaliśmy się, dalej szliśmy już po linie.
Marcia poszła przodem i na szczęście okazało się, że przy otworze jest zasięg! (korzystamy z usług sieci Plus)
Tak więc udało się w okolicach 22-giej zgłosić, że wszystko jest ok.
Co prawda ja się jeszcze troszkę męczyłem przy ostatnim, 2-metrowym progu.
Już jakoś tam prawie wylazłem, a ten cholerny wór musiał oczywiście gdzieś się zaklinować!
Przedłużyłem więc linę od wora i już jestem na górze gdy okazuje się, że oczywiście na dole został jakiś mój szpej...
Więc znowu w dół i jeszcze raz do góry... (ale teraz to już poszło znacznie sprawniej).
Powrót - jak zimą - w zupełnych ciemnościach. Bez przygód, ale za to w towarzystwie pięknych gwiazd.
Na parkingu wylądowaliśmy o 2-giej w nocy, w domu byliśmy o 5-tej. I to już koniec tej bardzo przyjemnej, acz męczącej akcji...