Któregoś razu na liście mailowej
Speleoklubu Warszawskiego pojawiło się ogłoszenie
o wolnych miejscach na rejs po Bałtyku. Celem wycieczki miały być poszukiwania i nurkowania do wraków.
Mimo, że nie mam szkolenia ani uprawnień nurkowych i nigdy nie byłem na żadnym rejsie (nie licząc turystycznych),
zgłosiłem się zobaczyć, jak to tam jest.
Wycieczka nie zaczęła się najlepiej - nie zdążyłem na ranny pociąg z Warszawy do Władysławowa.
Zapakowałem się więc w samochód; niestety, oznaczało to, że zamiast przespać się w pociągu,
musiałem sam prowadzić te 5 godzin. Na miejsce przyjechałem więc w miarę zmęczony.
Rzecz jasna, nikt u nas nie pomyślał jeszcze, że do portu można przyjechać własnym wózkiem.
A do tego jeszcze będzie się chciało gdzieś furę zostawić na czas rejsu!
Na szczęście znalazłem jedno (i jedyne chyba) wolne miejsce i to niedaleko budki ciecia...
W każdym razie zdążyłem pojawić się na miejscu zanim jeszcze poprzednia ekipa oddała łódkę.
Następnie sporo pakowania (żarcie, sprzęt nurkowy), potem zatankowanie wody i paliwa.
No i wreszcie wypłynęliśmy - takim późniejszym popołudniem.
Niestety, pierwsza wachta przypadła m.in. mnie. Ponieważ jednak było tylko 5 osób na łajbie,
a na wachcie musiały być co najmniej dwie, m.in. mnie przypadły wachty 8-godzinne co 8 godzin
(szczerze? wyjątkowo nietrafiony pomysł, żeby nie powiedzieć dosadniej).
Więc po rannym wstawaniu i niekrótkiej podróży miałem jeszcze 8-godzinną wachtę... do drugiej w nocy.
Całkiem zabawne przeżycie: gapisz się w busolę ledwo trzymając oczy otwarte;
widzisz, że łódka zaczyna skręcać, no to rumplem starasz się poprawić kurs.
Jednak łódka zaczyna skręcać jeszcze bardziej, no a ty jeszcze bardziej starasz się poprawić kurs.
W takim stanie raczej trudno skojarzyć najprostsze fakty - dopiero po kilku próbach zdałem sobie sprawę,
że rumplem skręcałem nie w tę stronę, co trzeba (kilka godzin wcześniej nie było z tym żadnego problemu)...
A pod koniec wachty to już normalnie zwidy miałem - np. kajak mijający nas od rufy strony (na otwartym morzu)!
Na domiar złego, miałem koję bez wsparcia bocznego (a przynajmniej tak myślałem).
A to oznaczało, że każda fala wybudzała mnie ze snu - musiałem łapać się krawędzi łóżka, żeby nie spaść.
Dopiero gdy wstałem rano koledzy raczyli uświadomić mnie, że jest specjalny ekran,
który można podnieść z boku koi...
Dopiero więc po następnej wachcie mogłem się jako tako wyspać (ale tylko jakieś 6-7 godzin).
Natomiast samo żeglowanie, mimo niewysokich temperatur (ok. 14 stopni), było całkiem sympatyczne.
Wcześniej obawiałem się choroby morskiej, ale na szczęście okazuje się, że nie jestem tak bardzo na nią podatny
(nawet schodzenie pod pokład tak bardzo mi nie przeszkadzało).
Wiała chyba jakaś czwórka czy piątka (tak że chłopaki mieli problem z używaniem sonaru).
Jedzenie też wchodziło bez najmniejszych problemów (ze względu chyba na temperaturę i zmęczenie),
choć na ogół preferuję inne menu. :)
Spodziewałem się też, że odpocznę od roboty, ale taka nuda jest chyba jeszcze bardziej męcząca.
No bo weź i gap się przez 4 czy więcej godzin w busolę...
Czytałem też, że na morzu, z dala od miast, można nocą podziwiać wspaniałe niebo.
Oczywiście, przez te kilka nocy gdy myśmy tam byliśmy, niebo było przez cały czas zachmurzone. :(
Natomiast zupełnie nie rozumiem tego żeglarskiego etosu nie korzystania z kibla na łódce.
W końcu XXI wiek, a tu taka nieufność do, wydawałoby się, już dawno obłaskawionego sprzętu.
Żeby jeszcze tego nie było na łódce, to mógłbym zrozumieć sikanie i sranie za burtę.
Ale był normalnie kibel! Ale nie, trzeba zakładać szelki, przypinać się do want,
wystawiać tyłek za burtę i robić swoje. Co prawda, co któraś fala od razu podmywa,
więc może o to chodzi? Jednak ja skończyłem z lekkim zatwardzeniem - jakoś nie mogłem się przemóc.
Wszyscy siedzą tuż obok i słuchają tych kolejnych chlupnięć...
Przy takim wietrze chłopaki znaleźli tylko dwa wraki, do których zdecydowali się nurkować.
Potem wiatr jeszcze przybrał na sile i wtedy już zawinęliśmy do Ustki
(nie było szans na używanie sonaru przy takim falowaniu).
Tu kolejna niespodzianka - brak kibli dla żeglarzy... K***a, co za kraj!
Pewnie gdyby nie międzywojnie, dalej w połowie domów nawet sławojek by nie było...
W każdym razie zrezygnowałem z dalszych atrakcji - musiałem się w końcu wyspać.
Później się okazało, że w kolejnych dniach reszta załogi miała nieco więcej szczęścia z wrakami i nurkowaniem.