Miejsce: Karaiby! A dokładniej rejs między kilkoma z Wysp Zawietrznych Małych Antyli.
Osoby: Anetka & Czarek (Kapitan), Grażynka & Tadzio, Ewa & Zibi, Trybiki.
Termin: 2008-01-09..27
(Dzięki za mapę idą dla Google Maps.)
Postoje:
Szczegóły:
Po roku ruszyliśmy w końcu na kolejny rejs -
i to nie byle gdzie, wszak na Karaiby!
Na ten rejon namówili nas ludzie w trakcie poprzedniego rejsu po Kanarach.
Więc nie czekając zbyt długo, chyba raptem kilka miesięcy, Czarek zaczął załatwiać sprawy,
czyli przede wszystkim łódkę (a raczej katamaran) i załogę.
Koniec końców, na rejs naszą łódką wybrało się 8 osób.
W tym samym terminie po okolicy pływały jeszcze trzy inne polskie załogi (Krzyśka, Geo i Andrzeja),
ale spotykaliśmy się nieczęsto.
O ile na Martynikę bilety można było kupić wcześniej, lot był z Paryża,
to do Francji tanich biletów nie było dosyć długo (w sensie, że nie można było takich zamówić)...
Więc najpierw zdecydowaliśmy się jechać tam samochodem.
Jednak, kilka tygodni przed wyjazdem zmieniliśmy zdanie i w końcu zdecydowaliśmy się na samolot.
Ale w tym momencie tanich lotów już nie było i został tylko Air France...
I to na inne lotnisko (CdG) niż lot na Martynikę (Orly).
Zatem koszty mogły być nieco niższe, ale główne wydatki wyglądały następująco:
Łódka: 2.5 kPLN na łebka,
Przelot do Francji: 1.3 kPLN na łebka (tu można dużo oszczędzić),
Przelot na Martynikę: 2.7 kPLN na łebka (kilku stów też można tu wyrwać).
Oczywiście dochodzą do tego koszty rumu.... No i piwa, homarów, ryb, innego pożywienia, też noclegów, koralików...
Ale tego już nie było tak wiele (w porównaniu; da się kupić litr rumu 40% za 3 eurosy, ale byłby to niezły bimber).
Na wycieczkę ruszyliśmy o 4:45 rano 9-go stycznia taksówką na Okęcie.
Co prawda łódkę odbieraliśmy dopiero w sobotę, ale chcieliśmy kilka dni spędzić na samej Martynice.
Okazuje się, że wybierając Air France do Paryża trochę przepłaciliśmy, ale nie musieliśmy znosić
idiotycznych tłumów na Etiudzie (jak Grażynka i Tadzio).
Jednak, mimo że wylatywaliśmy z Wawy z nowego terminala, to kible są klasy mocno średniej
(pamiętam jeszcze, jak na Etiudzie były takie zasrane, za przeproszeniem, skocznie)...
Sam lot ok, w samolocie nie było zbyt ciasno, ale zaliczyliśmy spóźnienie ok. 30 min. -
trzeba było odmrażać skrzydła.
Na Charles de Gaulle byliśmy chyba ze 40 minut później niż przewidywał to rozkład.
Na szczęście do następnego lotu z Orly mieliśmy prawie 6 godzin, więc bez pośpiechu udaliśmy się do autobusu
wahadłowego nr 3. W Polsce powiedziano nam jeszcze, że połączenie to jest darmowe dla osób
lecących dalej Air France. Jednak aby tak się stało, jeszcze na CdG trzeba sobie wyrobić wejściówkę
na kolejny samolot i przepustkę na autobus. Nie wiedząc o tym wyszło nam po 16 eurosów na osobę...
Mimo korku, byliśmy na miejscu po godzinie. Mieliśmy też szczęście, że w zasadzie nie czekaliśmy na autobus
(ale nie jest to regułą, przy dużej liczbie pasażerów można czekać ponad godzinę).
Na Martynikę lecieliśmy Boeingiem 777, po 10 osób w rzędzie.
Upakowani jak sardynki, totalna beznadzieja.
I nawet wódki nie dają (było wino i piwo, ale się szybko skończyło, gdy pasażerowie wyczaili,
w której szafce stewardessy trzymają trunki).
Co gorsza, właśnie zacząłem się rozchorowywać. Gardło, gorączka... przeziębienie jednym słowem... albo coś gorszego.
Po ośmiu godzinach mordęgi (ehm... lotu), minąwszy po drodze Azory,
lecąc cały czas w zachodzie słońca, wylądowaliśmy na lotnisku Fort de France.
Po odprawie, po godzinie 20-tej (jeden z najdłuższych dni w moim życiu), wyszliśmy w końcu na zewnątrz -
a tu miło nas powitało 26°C! :-)
Wcześniej mieliśmy już wynajętą taksówkę do Ste-Anne (niedaleko Le Marin, skąd mieliśmy łódkę).
Za 90 eurosów (na 6 osób), po godzinie drogi, byliśmy w hotelu.
Hotel niezbyt drogi, ale też niezbyt wysokiej klasy - 65 euro / dzień, tzw. studio 2-osobowe (sypialnia z klimą,
łazienka, kuchnia z lodówką); 4-osobowe wynosiło znacznie taniej. Inne hotele w okolicy stały za ok. 200 euro / dzień...
Tutaj nie było luksusów, ale łazienka z prysznicem ok, tv, basen.
Tak że w sumie Les Orchidees w Ste-Anne można polecić.
Oczywiście impreza zapoznawcza (i kuracja chorobowa - wódka, bez popijania).
Pomogło! Poczułem się znacznie lepiej.
Chcieliśmy jeszcze pójść na plażę w nocy, ale gdy usłyszała to właścicielka hotelu, mało co się nie przewróciła.
Nie wolno na plażę, ani w okolice, gangsterzy, wojna, nie wiadomo co...
Nie wolno nosić aparatów fotograficznych...
Wybraliśmy się więc tylko na krótki spacer, ale nawet ulice w miasteczku były zupełnie puste.
Wszystko zamknięte...
Jakoś tak się dziwnie czuliśmy i szybko wróciliśmy do hotelu.
A tam znowu, mamy zamykać drzwi, zasłaniać okna... oblężenie jakieś normalnie!
Pytaliśmy się, o co chodzi, ale nie dostaliśmy wyjaśnień...
Rano jakoś miasteczko zaczęło funkcjonować, nawet zakupy można było zrobić...
W każdym razie, po śniadaniu, uderzyliśmy na niedaleką plażę.
Już przy plaży zobaczyliśmy małe dziurki w piachu, a z jednej z nich wystawały jakieś włochate odnóża.
Gdy je trochę posmerałem patykiem, wyskoczył na nas mały krab.
Marcia w krzyk! I w nogi... :-)
Na plaży było bardzo fajnie: piasek, palmy, słońce, ciepła woda... prawdziwy początek wakacji...
Po krótkim pluskaniu wróciliśmy do Ste-Anne aby wynająć furę.
Na trzy dni, Renault Espace (na 6 osób), za 252 eurosów (+800 eurosów kaucji).
Trochę za mały, a i silnik pozostawiał wiele do życzenia, ale dało się jakoś jechać...
Najpierw ruszyliśmy jeszcze bardziej na południe na Grande Anse des Salines.
Na plażę.
Kupa tam samochodów, ale plaża bardzo sympatyczna.
Po drodze widzieliśmy też jeszcze więcej krabów i to w różnych kolorach (żółte, czerwone, pomarańczowe, czarne i niebieskie).
Na plaży był też stragan, w którym najpierw zamówiliśmy napój: mieszankę soków ze świeżych owoców z lodem.
Pyszne! Następnie wzięliśmy świeżego kokosa (tzn. w środku był jeszcze miękki).
Mleczko kokosowe smakuje podobnie prawie do niczego, tudzież miąższu jest niewiele -
ale bardzo miękki i całkiem smaczny. Wtedy wzięliśmy jeszcze normalnego kokosa.
Nie cierpię wiórków kokosowych, ale taki świeży orzech jest pyszny!
I smakuje jak dobry, świeży orzech laskowy - niesamowite!
Plaża zajebista, ale trzeba bardzo uważać na piasek - włazi wszędzie.
Szczególnie trzeba dopieszczać aparat i obiektywy...
Tego dnia mieliśmy też bardzo dobrą widoczność - z plaży widać było naszą kolejną wyspę, St. Lucię.
Następnie ruszyliśmy autem dalej, granią w kierunku Le Francois.
Po drodze miała być grota - nie znaleźliśmy.
Ale widoki były całkiem fajne, na obie strony wyspy.
Przypadkiem, jadąc na Montagne du Vauclin, trafiliśmy na ogród (nie)botaniczny.
Tzn. był to normalny ogród z roślinami na sprzedaż, ale można też było zwiedzać (bez opłat).
Niezły! Oczywiście były też bananowce.
Dojechaliśmy do Fort de France przed 19-tą, a tu wszystko zupełnie zamknięte...
Nie mając co robić, ruszyliśmy do domu, a tu korek... I to jaki!
Zmarnowaliśmy tam kupę czasu...
Ceny niesamowite; np. taki kurczak z grilla - 16 euro; krewetki kilo - 20 euro;
a ja myślałem, że się tam owoców morza najem!
Ogólnie rzecz biorąc, Martynika jest fatalnym miejscem na wydawanie kasy - idiotycznie drogo, nawet w markecie.
Okazało się też, że jednak karaibskie słońce jest strasznie zdradliwe.
Kilkadziesiąt minut pływania, niby zachmurzone niebo, a tu spalone karki (mimo olejków do opalania)...
Basen w hotelu okazał się fantastyczny - było super pokąpać się po całym dniu w gorącu.
Temperatura dochodziła do 34°C (zresztą, tak mniej więcej kształtowała się przez cały wyjazd,
z wilgotnością w okolicach 60-70%, temperaturą w nocy w okolicach 25-28°C,
ciśnieniem atmosferycznym w okolicach 1015 (+/-2)).
Następnie oczywiście impreza (tym razem, znacznie dłuższa i intensywniejsza).
Rum dobry, choć perfumowany (za 6.50 euro / litr). Wódka jakby lepsza.
Następnego dnia budzimy się, a tu okazuje się, że w nocy był wypadek!
Tadzio, goniąc Anetkę wokół basenu, oczekiwał, że skręci ona w lewo, a Anetka dała w prawo.
Wtedy Tadzio się nie wyrobił, starał się zahamować na palcach nóg,
walnął w samochód stojący obok i... prawie, że się połamał...
Bok rozwalony, palce u nóg fioletowe i spuchnięte. Nie dał rady pojechać z nami na kolejną samochodową wycieczkę
(a Grażynka z nim została opiekować się - dobra żona).
Gdy poszliśmy do apteki, okazało się, że gość nie rozumie angielskiego w ogóle.
Jakoś starałem się mu na migi pokazać, on zrozumiał, że Tadzio połamany i umierający...
Na szczęście Czarek zadzwonił do brata, który to się doparlował z aptekarzem. :-)
Ruszyliśmy na północ w kierunku Montagne Pelee.
Po drodze miały być wodospady, ale pierwszego nie zauważyliśmy,
a do drugiego droga była zamknięta.
Zahaczyliśmy tylko o arboretum i rzekę Blanche pod Pitons du Carbet (jakie wielkie bambusy!).
Bardzo sympatyczne miejsce, ukazujące w sposób cywilizowany uroki lasu równikowego.
Następnie chcieliśmy oblookać St-Pierre (które niegdyś było stolicą wyspy, dopóki wybuch
wulkanu nie zniszczył miasta w 1902-im). Szczerze? Można to olać z góry na dół - nic ciekawego.
W okolicy jest co prawda kilka fajnych miejsc (np. kamieniołom na północny-zachód od miasta),
ale na podróż z południa wyspy chyba nie warto marnować tyle czasu...
Poza tym północ wygląda znacznie biedniej a plaże czarne (piasek wulkaniczny) i jakby brudniejsze...
Zachodnim wybrzeżem ruszyliśmy do Fort de France aby zobaczyć miasto jeszcze za dnia.
Znowu szczerze? Można olać - sklepy z niczym specjalnym, drogo, tłum, deszcz, perspektywa korków...
Do tego jeszcze trzeba zapłacić za postój, ale nie wiadomo gdzie kupić karnet.
W końcu dotarliśmy do jakiegoś kiosku i za 5 eurosów kupiliśmy sobie postój na godzinę
(na karcie zostały jeszcze 3 eurosy).
Policja zatrzymała nas, gdy Anetka skręciła w lewo na ciągłej linii (przy ogólnej aprobacie wszystkich jadących).
Nie miała przy sobie prawa jazdy, nie miała ubezpieczenia (w Europcar trzeba było podać, kto jest kierowcą
i tylko ta osoba dostawała ubezpieczenie; kolejni kierowcy - 15 euro).
No ale oni nie znają angielskiego, my nie znamy francuskiego (che, che),
więc średnio szło się dogadać... Myśmy się uśmiechali, oni denerwowali...
W końcu nas puścili bez niczego (nawet nie sprawdzali papierów - uff!).
Co więcej, Fort de France nie wzbudzało ogólnie poczucia bezpieczeństwa.
Stada nastolatków i innych naćpanych zaczepiało co ładniejsze kobiety,
ogólne olewanie, lenistwo i marazm... Jakoś to nie tak...
Obawiając się korków wyjechaliśmy z miasta tuż po 17-tej.
Udało się, w miarę sprawnie dojechaliśmy do Ste-Anne.
Impreza.
Następnego dnia odbieraliśmy łódkę i trzeba było też pomyśleć o zaopatrzeniu.
Wcześniej jednak skoczyliśmy jeszcze na plażę.
I jaka atrakcja! W wodzie pływała normalnie płaszczka (nie mam zdjęcia - nie miałem opakowki).
Tylko do końca nie wiem, czy to płaszczka - kształt płaski, ale ogon taki płetwowaty...
No i trzeba było zostawić podopiecznych: ptaszka, który towarzyszył nam przy śniadaniu,
kocicę z pięcioma kotkami biegającymi koło hotelu...
Pokoje zdane bez problemu.
A propos zaopatrzenia - dostaliśmy cynk, że najlepiej (i najtaniej) zaopatrzyć się na Martynice właśnie.
Więc jest tak: może i najlepiej (najmniej zachodu) ale na pewno nie najtaniej -
Martynika jest okrutnie droga. Jedynie piwo kupiliśmy po bardzo rozsądnej cenie -
6 zgrzewek po 24 piwa, po 8 euro zgrzewka...
Robiliśmy zakupy w 4 marketach, ale w markecie przy marinie w Le Marin jest chyba najtaniej,
choć wybór niewielki (ale w innych marketach jeszcze gorszy).
Rum za 8 euro, znacznie lepszy (Old Oak, ciemny, 40% - polecamy!).
Niby wiadomo, że to 2 tygodnie, ale jak wychodzi, że trzeba kupić 28 flaszek rumu,
2x więcej butelek coli, 6 zgrzewek piwa (mało!), 28 5-litrowych butelek wody,
i jeszcze trochę rzeczy, to się jakoś człowiek dziwi... I to było kupowane tylko na 6 osób.
(Amerykanie preferują inne trunki...)
Starczyło prawie wszystkiego prawie do końca! :-)
Za prowiant (z alkoholem) zapłaciliśmy ok. 500 euro, ale trzeba było trochę dokupić.
Uwaga: można zamówić zakupy z dostawą na łódkę.
Nie róbcie tego! Znacznie drożej (np. zgrzewka piwa 24 x 0.5l - 30 euro!).
I kilka ostatnich uwag co do zwiedzania wyspy: atrakcje turystyczne ogólnie są słabo oznakowane,
lepiej wolno jechać - nikt się nie denerwuje. Tudzież należy unikać parkowania pod...
palmami kokosowymi! Niby wiadomo jakie to duże owoce, ale jak taka bomba spadnie... :-)
Wreszcie, jest to francuska wyspa i z angielskim bywa średnio.
Czasami udaje się dogadać, czasami ni w ząb.
Na szczęście uczyłem się trochę francuskiego i czasami to pomagało...
Marcia jeszcze zapomniała środka na bujanie i musiała w aptece kupić.
Tym razem dogadała się sprawnie po angielsku z szefem innej apteki - Mercalm działa dobrze, choć mocno nasennie.
Po roku ruszyliśmy w końcu na kolejny rejs -
i to nie byle gdzie, wszak na Karaiby!
Na ten rejon namówili nas ludzie w trakcie poprzedniego rejsu po Kanarach.
Więc nie czekając zbyt długo, chyba raptem kilka miesięcy, Czarek zaczął załatwiać sprawy,
czyli przede wszystkim łódkę (a raczej katamaran) i załogę.
Koniec końców, na rejs naszą łódką wybrało się 8 osób.
W tym samym terminie po okolicy pływały jeszcze trzy inne polskie załogi (Krzyśka, Geo i Andrzeja),
ale spotykaliśmy się nieczęsto.
O ile na Martynikę bilety można było kupić wcześniej, lot był z Paryża,
to do Francji tanich biletów nie było dosyć długo (w sensie, że nie można było takich zamówić)...
Więc najpierw zdecydowaliśmy się jechać tam samochodem.
Jednak, kilka tygodni przed wyjazdem zmieniliśmy zdanie i w końcu zdecydowaliśmy się na samolot.
Ale w tym momencie tanich lotów już nie było i został tylko Air France...
I to na inne lotnisko (CdG) niż lot na Martynikę (Orly).
Zatem koszty mogły być nieco niższe, ale główne wydatki wyglądały następująco:
Łódka: 2.5 kPLN na łebka,
Przelot do Francji: 1.3 kPLN na łebka (tu można dużo oszczędzić),
Przelot na Martynikę: 2.7 kPLN na łebka (kilku stów też można tu wyrwać).
Oczywiście dochodzą do tego koszty rumu.... No i piwa, homarów, ryb, innego pożywienia, też noclegów, koralików...
Ale tego już nie było tak wiele (w porównaniu; da się kupić litr rumu 40% za 3 eurosy, ale byłby to niezły bimber).
Na wycieczkę ruszyliśmy o 4:45 rano 9-go stycznia taksówką na Okęcie.
Co prawda łódkę odbieraliśmy dopiero w sobotę, ale chcieliśmy kilka dni spędzić na samej Martynice.
Okazuje się, że wybierając Air France do Paryża trochę przepłaciliśmy, ale nie musieliśmy znosić
idiotycznych tłumów na Etiudzie (jak Grażynka i Tadzio).
Jednak, mimo że wylatywaliśmy z Wawy z nowego terminala, to kible są klasy mocno średniej
(pamiętam jeszcze, jak na Etiudzie były takie zasrane, za przeproszeniem, skocznie)...
Sam lot ok, w samolocie nie było zbyt ciasno, ale zaliczyliśmy spóźnienie ok. 30 min. -
trzeba było odmrażać skrzydła.
Na Charles de Gaulle byliśmy chyba ze 40 minut później niż przewidywał to rozkład.
Na szczęście do następnego lotu z Orly mieliśmy prawie 6 godzin, więc bez pośpiechu udaliśmy się do autobusu
wahadłowego nr 3. W Polsce powiedziano nam jeszcze, że połączenie to jest darmowe dla osób
lecących dalej Air France. Jednak aby tak się stało, jeszcze na CdG trzeba sobie wyrobić wejściówkę
na kolejny samolot i przepustkę na autobus. Nie wiedząc o tym wyszło nam po 16 eurosów na osobę...
Mimo korku, byliśmy na miejscu po godzinie. Mieliśmy też szczęście, że w zasadzie nie czekaliśmy na autobus
(ale nie jest to regułą, przy dużej liczbie pasażerów można czekać ponad godzinę).
Na Martynikę lecieliśmy Boeingiem 777, po 10 osób w rzędzie.
Upakowani jak sardynki, totalna beznadzieja.
I nawet wódki nie dają (było wino i piwo, ale się szybko skończyło, gdy pasażerowie wyczaili,
w której szafce stewardessy trzymają trunki).
Co gorsza, właśnie zacząłem się rozchorowywać. Gardło, gorączka... przeziębienie jednym słowem... albo coś gorszego.
Po ośmiu godzinach mordęgi (ehm... lotu), minąwszy po drodze Azory,
lecąc cały czas w zachodzie słońca, wylądowaliśmy na lotnisku Fort de France.
Po odprawie, po godzinie 20-tej (jeden z najdłuższych dni w moim życiu), wyszliśmy w końcu na zewnątrz -
a tu miło nas powitało 26°C! :-)
Wcześniej mieliśmy już wynajętą taksówkę do Ste-Anne (niedaleko Le Marin, skąd mieliśmy łódkę).
Za 90 eurosów (na 6 osób), po godzinie drogi, byliśmy w hotelu.
Hotel niezbyt drogi, ale też niezbyt wysokiej klasy - 65 euro / dzień, tzw. studio 2-osobowe (sypialnia z klimą,
łazienka, kuchnia z lodówką); 4-osobowe wynosiło znacznie taniej. Inne hotele w okolicy stały za ok. 200 euro / dzień...
Tutaj nie było luksusów, ale łazienka z prysznicem ok, tv, basen.
Tak że w sumie Les Orchidees w Ste-Anne można polecić.
Oczywiście impreza zapoznawcza (i kuracja chorobowa - wódka, bez popijania).
Pomogło! Poczułem się znacznie lepiej.
Chcieliśmy jeszcze pójść na plażę w nocy, ale gdy usłyszała to właścicielka hotelu, mało co się nie przewróciła.
Nie wolno na plażę, ani w okolice, gangsterzy, wojna, nie wiadomo co...
Nie wolno nosić aparatów fotograficznych...
Wybraliśmy się więc tylko na krótki spacer, ale nawet ulice w miasteczku były zupełnie puste.
Wszystko zamknięte...
Jakoś tak się dziwnie czuliśmy i szybko wróciliśmy do hotelu.
A tam znowu, mamy zamykać drzwi, zasłaniać okna... oblężenie jakieś normalnie!
Pytaliśmy się, o co chodzi, ale nie dostaliśmy wyjaśnień...
Rano jakoś miasteczko zaczęło funkcjonować, nawet zakupy można było zrobić...
W każdym razie, po śniadaniu, uderzyliśmy na niedaleką plażę.
Już przy plaży zobaczyliśmy małe dziurki w piachu, a z jednej z nich wystawały jakieś włochate odnóża.
Gdy je trochę posmerałem patykiem, wyskoczył na nas mały krab.
Marcia w krzyk! I w nogi... :-)
Na plaży było bardzo fajnie: piasek, palmy, słońce, ciepła woda... prawdziwy początek wakacji...
Po krótkim pluskaniu wróciliśmy do Ste-Anne aby wynająć furę.
Na trzy dni, Renault Espace (na 6 osób), za 252 eurosów (+800 eurosów kaucji).
Trochę za mały, a i silnik pozostawiał wiele do życzenia, ale dało się jakoś jechać...
Najpierw ruszyliśmy jeszcze bardziej na południe na Grande Anse des Salines.
Na plażę.
Kupa tam samochodów, ale plaża bardzo sympatyczna.
Po drodze widzieliśmy też jeszcze więcej krabów i to w różnych kolorach (żółte, czerwone, pomarańczowe, czarne i niebieskie).
Na plaży był też stragan, w którym najpierw zamówiliśmy napój: mieszankę soków ze świeżych owoców z lodem.
Pyszne! Następnie wzięliśmy świeżego kokosa (tzn. w środku był jeszcze miękki).
Mleczko kokosowe smakuje podobnie prawie do niczego, tudzież miąższu jest niewiele -
ale bardzo miękki i całkiem smaczny. Wtedy wzięliśmy jeszcze normalnego kokosa.
Nie cierpię wiórków kokosowych, ale taki świeży orzech jest pyszny!
I smakuje jak dobry, świeży orzech laskowy - niesamowite!
Plaża zajebista, ale trzeba bardzo uważać na piasek - włazi wszędzie.
Szczególnie trzeba dopieszczać aparat i obiektywy...
Tego dnia mieliśmy też bardzo dobrą widoczność - z plaży widać było naszą kolejną wyspę, St. Lucię.
Następnie ruszyliśmy autem dalej, granią w kierunku Le Francois.
Po drodze miała być grota - nie znaleźliśmy.
Ale widoki były całkiem fajne, na obie strony wyspy.
Przypadkiem, jadąc na Montagne du Vauclin, trafiliśmy na ogród (nie)botaniczny.
Tzn. był to normalny ogród z roślinami na sprzedaż, ale można też było zwiedzać (bez opłat).
Niezły! Oczywiście były też bananowce.
Dojechaliśmy do Fort de France przed 19-tą, a tu wszystko zupełnie zamknięte...
Nie mając co robić, ruszyliśmy do domu, a tu korek... I to jaki!
Zmarnowaliśmy tam kupę czasu...
Ceny niesamowite; np. taki kurczak z grilla - 16 euro; krewetki kilo - 20 euro;
a ja myślałem, że się tam owoców morza najem!
Ogólnie rzecz biorąc, Martynika jest fatalnym miejscem na wydawanie kasy - idiotycznie drogo, nawet w markecie.
Okazało się też, że jednak karaibskie słońce jest strasznie zdradliwe.
Kilkadziesiąt minut pływania, niby zachmurzone niebo, a tu spalone karki (mimo olejków do opalania)...
Basen w hotelu okazał się fantastyczny - było super pokąpać się po całym dniu w gorącu.
Temperatura dochodziła do 34°C (zresztą, tak mniej więcej kształtowała się przez cały wyjazd,
z wilgotnością w okolicach 60-70%, temperaturą w nocy w okolicach 25-28°C,
ciśnieniem atmosferycznym w okolicach 1015 (+/-2)).
Następnie oczywiście impreza (tym razem, znacznie dłuższa i intensywniejsza).
Rum dobry, choć perfumowany (za 6.50 euro / litr). Wódka jakby lepsza.
Następnego dnia budzimy się, a tu okazuje się, że w nocy był wypadek!
Tadzio, goniąc Anetkę wokół basenu, oczekiwał, że skręci ona w lewo, a Anetka dała w prawo.
Wtedy Tadzio się nie wyrobił, starał się zahamować na palcach nóg,
walnął w samochód stojący obok i... prawie, że się połamał...
Bok rozwalony, palce u nóg fioletowe i spuchnięte. Nie dał rady pojechać z nami na kolejną samochodową wycieczkę
(a Grażynka z nim została opiekować się - dobra żona).
Gdy poszliśmy do apteki, okazało się, że gość nie rozumie angielskiego w ogóle.
Jakoś starałem się mu na migi pokazać, on zrozumiał, że Tadzio połamany i umierający...
Na szczęście Czarek zadzwonił do brata, który to się doparlował z aptekarzem. :-)
Ruszyliśmy na północ w kierunku Montagne Pelee.
Po drodze miały być wodospady, ale pierwszego nie zauważyliśmy,
a do drugiego droga była zamknięta.
Zahaczyliśmy tylko o arboretum i rzekę Blanche pod Pitons du Carbet (jakie wielkie bambusy!).
Bardzo sympatyczne miejsce, ukazujące w sposób cywilizowany uroki lasu równikowego.
Następnie chcieliśmy oblookać St-Pierre (które niegdyś było stolicą wyspy, dopóki wybuch
wulkanu nie zniszczył miasta w 1902-im). Szczerze? Można to olać z góry na dół - nic ciekawego.
W okolicy jest co prawda kilka fajnych miejsc (np. kamieniołom na północny-zachód od miasta),
ale na podróż z południa wyspy chyba nie warto marnować tyle czasu...
Poza tym północ wygląda znacznie biedniej a plaże czarne (piasek wulkaniczny) i jakby brudniejsze...
Zachodnim wybrzeżem ruszyliśmy do Fort de France aby zobaczyć miasto jeszcze za dnia.
Znowu szczerze? Można olać - sklepy z niczym specjalnym, drogo, tłum, deszcz, perspektywa korków...
Do tego jeszcze trzeba zapłacić za postój, ale nie wiadomo gdzie kupić karnet.
W końcu dotarliśmy do jakiegoś kiosku i za 5 eurosów kupiliśmy sobie postój na godzinę
(na karcie zostały jeszcze 3 eurosy).
Policja zatrzymała nas, gdy Anetka skręciła w lewo na ciągłej linii (przy ogólnej aprobacie wszystkich jadących).
Nie miała przy sobie prawa jazdy, nie miała ubezpieczenia (w Europcar trzeba było podać, kto jest kierowcą
i tylko ta osoba dostawała ubezpieczenie; kolejni kierowcy - 15 euro).
No ale oni nie znają angielskiego, my nie znamy francuskiego (che, che),
więc średnio szło się dogadać... Myśmy się uśmiechali, oni denerwowali...
W końcu nas puścili bez niczego (nawet nie sprawdzali papierów - uff!).
Co więcej, Fort de France nie wzbudzało ogólnie poczucia bezpieczeństwa.
Stada nastolatków i innych naćpanych zaczepiało co ładniejsze kobiety,
ogólne olewanie, lenistwo i marazm... Jakoś to nie tak...
Obawiając się korków wyjechaliśmy z miasta tuż po 17-tej.
Udało się, w miarę sprawnie dojechaliśmy do Ste-Anne.
Impreza.
Następnego dnia odbieraliśmy łódkę i trzeba było też pomyśleć o zaopatrzeniu.
Wcześniej jednak skoczyliśmy jeszcze na plażę.
I jaka atrakcja! W wodzie pływała normalnie płaszczka (nie mam zdjęcia - nie miałem opakowki).
Tylko do końca nie wiem, czy to płaszczka - kształt płaski, ale ogon taki płetwowaty...
No i trzeba było zostawić podopiecznych: ptaszka, który towarzyszył nam przy śniadaniu,
kocicę z pięcioma kotkami biegającymi koło hotelu...
Pokoje zdane bez problemu.
A propos zaopatrzenia - dostaliśmy cynk, że najlepiej (i najtaniej) zaopatrzyć się na Martynice właśnie.
Więc jest tak: może i najlepiej (najmniej zachodu) ale na pewno nie najtaniej -
Martynika jest okrutnie droga. Jedynie piwo kupiliśmy po bardzo rozsądnej cenie -
6 zgrzewek po 24 piwa, po 8 euro zgrzewka...
Robiliśmy zakupy w 4 marketach, ale w markecie przy marinie w Le Marin jest chyba najtaniej,
choć wybór niewielki (ale w innych marketach jeszcze gorszy).
Rum za 8 euro, znacznie lepszy (Old Oak, ciemny, 40% - polecamy!).
Niby wiadomo, że to 2 tygodnie, ale jak wychodzi, że trzeba kupić 28 flaszek rumu,
2x więcej butelek coli, 6 zgrzewek piwa (mało!), 28 5-litrowych butelek wody,
i jeszcze trochę rzeczy, to się jakoś człowiek dziwi... I to było kupowane tylko na 6 osób.
(Amerykanie preferują inne trunki...)
Starczyło prawie wszystkiego prawie do końca! :-)
Za prowiant (z alkoholem) zapłaciliśmy ok. 500 euro, ale trzeba było trochę dokupić.
Uwaga: można zamówić zakupy z dostawą na łódkę.
Nie róbcie tego! Znacznie drożej (np. zgrzewka piwa 24 x 0.5l - 30 euro!).
I kilka ostatnich uwag co do zwiedzania wyspy: atrakcje turystyczne ogólnie są słabo oznakowane,
lepiej wolno jechać - nikt się nie denerwuje. Tudzież należy unikać parkowania pod...
palmami kokosowymi! Niby wiadomo jakie to duże owoce, ale jak taka bomba spadnie... :-)
Wreszcie, jest to francuska wyspa i z angielskim bywa średnio.
Czasami udaje się dogadać, czasami ni w ząb.
Na szczęście uczyłem się trochę francuskiego i czasami to pomagało...
Marcia jeszcze zapomniała środka na bujanie i musiała w aptece kupić.
Tym razem dogadała się sprawnie po angielsku z szefem innej apteki - Mercalm działa dobrze, choć mocno nasennie.
Martynika
[MJT] Pierwszy spacer po Karaibach
[MJT] Pierwszy spacer po Karaibach
[MJT] Na plaży nie tylko my chcieliśmy się opalać
[MJT] Na plaży nie tylko my chcieliśmy się opalać
[MJT] Pierwsze kąpanie w Ste-Anne - woda wcale nie była taka zła!
[MJT] Pierwsze kąpanie w Ste-Anne - woda wcale nie była taka zła!
[MJT] Ste-Anne
[MJT] Ste-Anne
[MJT] Ste-Anne, widok w kierunku Fort de France (widoczne Pointe du Diamant i Rocher du Diamant)
[MJT] Ste-Anne, widok w kierunku Fort de France (widoczne Pointe du Diamant i Rocher du Diamant)
[MUT] Surowy jeszcze kokos, całkiem smaczny - zupełnie co innego niż wiórki kokosowe (z czego oni to robią?!?)
[MUT] Surowy jeszcze kokos, całkiem smaczny - zupełnie co innego niż wiórki kokosowe (z czego oni to robią?!?)
[MJT] Były żółte, czarne, niebieskie i czerwone kraby
[MJT] Były żółte, czarne, niebieskie i czerwone kraby
[MJT] Etang des Salines...
[MJT] Etang des Salines...
[MJT] ...na południu wyspy
[MJT] ...na południu wyspy
[MJT] Góry i morze na Martynice
[MJT] Góry i morze na Martynice
[MJT] W małym ogrodzie botanicznym - ananasy
[MJT] W małym ogrodzie botanicznym - ananasy
[MJT] Nasze kwiaty doniczkowe wszędzie tam sobie normalnie rosły
[MJT] Nasze kwiaty doniczkowe wszędzie tam sobie normalnie rosły
[MJT] I inne różne fajne kwiatki też
[MJT] I inne różne fajne kwiatki też
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Widok na las tropikalny
[MJT] Widok na las tropikalny
[MJT] Nasza kwatera w Ste-Anne (każde "studio" miało na zewnątrz kuchnię i jadalnię)
[MJT] Nasza kwatera w Ste-Anne (każde "studio" miało na zewnątrz kuchnię i jadalnię)
[MJT] Spacer po Ste-Anne
[MJT] Spacer po Ste-Anne
[MJT] Kolibry chyba lubią te kwiatki - przy drzewie było ich kilka
[MJT] Kolibry chyba lubią te kwiatki - przy drzewie było ich kilka
[MJT]
[MJT]
[MJT] Kolejna wycieczka w góry Martyniki
[MJT] Kolejna wycieczka w góry Martyniki
[MJT] Riviere Blanche
[MJT] Riviere Blanche
[MJT] I arboretum tuż obok
[MJT] I arboretum tuż obok
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Wyższe wyspy były prawie cały czas w chmurach...
[MJT] Wyższe wyspy były prawie cały czas w chmurach...
[MJT] Po długim dniu wracamy do Ste-Anne
[MJT] Po długim dniu wracamy do Ste-Anne
[MJT]
[MJT]
[MJT] Kotwicowisko przy Ste-Anne
[MJT] Kotwicowisko przy Ste-Anne
[MJT]
[MJT]
[MJT] Jeszcze jeden plażowicz
[MJT] Jeszcze jeden plażowicz
[MJT] Ste-Anne - miasto (drogie)
[MJT] Ste-Anne - miasto (drogie)
[MJT] I już w marinie w Le Marin, pogoda przywitała nas średnia...
[MJT] I już w marinie w Le Marin, pogoda przywitała nas średnia...
[MJT] Jednak następnego dnia się rozpogodziło - nasz katamaran
[MJT] Jednak następnego dnia się rozpogodziło - nasz katamaran
[MJT] Le Marin
[MJT] Le Marin
[MJT] Kapitan uczy się, jak obsługiwać łódkę - odbiór zajął nam dobre 4 godziny
[MJT] Kapitan uczy się, jak obsługiwać łódkę - odbiór zajął nam dobre 4 godziny
[MJT] Drobne ostrzeżenie dla wypływających
[MJT] Drobne ostrzeżenie dla wypływających
[MJT] I drugie ostrzeżenie
[MJT] I drugie ostrzeżenie
[MJT] U wyjściu Cul de Sac du Marin
[MJT] U wyjściu Cul de Sac du Marin
[MJT] I opuszczamy już Martynikę
[MJT] I opuszczamy już Martynikę
Góra
Ponieważ trochę się rozpisałem w temacie wyżej, odbieranie łódki i wypłynięcie z Martyniki przeniosłem tutaj. :-)
Otóż, łódkę zaczęliśmy odbierać w niedzielę rano. Najpierw o 7:30 odprawa celna - poszło sprawnie i bez problemów.
Myśleliśmy, że już zaraz gdzieś popłyniemy, ale samo odebranie łódki, spisanie stanu,
sprawdzenie techniczne, poznanie obsługi, itp. zajęło nam pół dnia.
Warto jednak spisać wszystko dokładnie, nie omijając żadnych problemów!
Warto też sprawdzić paliwo nie na wskaźniku ale w baku (oczywiście przy odbieraniu łódki
sprawdzili wskaźnik; okazało się jednak, że wskaźnik nie działa
i przez kilka dni myśleliśmy, że mamy pełny bak; tudzież przy oddawaniu łódki
sprawdzali oczywiście bak a nie wskaźnik - banalne sztuczki).
Pytaliśmy też gościa o polecaną trasę - cenne uwagi (choć trzymaliśmy się ich średnio).
Też warto sprawdzić, w jakim języku ma się locję.
Wyspy nawietrzne mieliśmy po angielsku, ale zawietrzne tylko po francusku.
Na szczęście fajnie opisane, dobre mapy, dało się z książką dogadać.
Amerykanie dojechali w sobotę - Ewa i Zibi. Był więc już komplet i nastąpił podział kajut.
Które lepsze, dziobowe czy rufowe, to ciężko powiedzieć.
Dziobowe (nasza i Zibiego) chyba ciaśniejsze i nieco mniej wygodne, choć z większymi lukami i dalej od silnika...
Natomiast "kajuta" jednoosobowa na samym dziobie, tylko z lukiem górnym, to jakiś żart.
Dobra na trzymanie wody, ale na pewno nie na spanie!
Jednak katamaran ten mógłby posłużyć jako przykład na zajęciach z ergonomii -
tyle pomyłek! Chyba każde z nas walnęło się ponad 10 razy we framugę drzwi tych czy tamtych.
I sama informacja, że trzeba uważać na luki bo się łamią gdy się na nie nadepnie
(a koszt naprawy spory - ponad 300 euro) świadczy o tym, że coś jest nie halo.
Więc tak: bardzo mała lodówka (jak na 8-11 osób), ostre kanty gdzie tylko się da, brak miejsca dla kapitana w mesie,
niskie przejścia (niepotrzebnie, bo miejsca nie brakowało), słabe blokady drzwi i okna do mesy,
brak jaskółek w kajutach i wiele innych drobnych niedogodności... Kanał.
Jedyna pozytywna sprawa: gniazdka prądu europejskie (choć tylko tutaj mogliśmy się wpiąć do sieci).
I znowu ten etos żeglarski: nie wolno wrzucać papieru do kibla.
Ki czort? To jeszcze w XXI wieku nie potrafią zaprojektować sławojki, której można normalnie używać?!?
Dobrze, że w ogóle były kible...
Wreszcie, po wielu godzinach, możemy wypłynąć...
Niedaleko za wyjściem z mariny, mijamy po wraku z każdej ze stron.
Chyba chcą pokazać na przykładach jak może w tutejszych wodach
skończyć nieuważny skiper - nie przebierają w środkach... :-)
Przepłynięcie do Rodney Bay, prawie 30 mil, zajęło nam 3.5 godziny -
płynęło się całkiem sprawnie. Jednak połowa załogi nie czuła się najlepiej -
trochę bujało, a każdy grał chojraka i nie brali tabletek...
Pierwszy raz widziałem latające ryby - niezłe skurczybyki!
Najpierw wyskakuje z wody i szybuje między falami.
Jeżeli przeleciała jeszcze za mało, lecąc tuż nad wodą
napędza się dodatkowo ogonem. I tak może lecieć kilkanaście sekund na ponad 100 metrów!
Część drogi przeleżałem na siatce, mimo ochlapującej wody...
Ciepłej, więc nie było to problemem - ok. 27°C,
a taka pozycja pomaga też w sprawie bujania.
Na wieczór poszliśmy do knajpy hotelowej - dosyć wysokie ceny a porcje dla liliputów.
Co więcej, niedaleko był jakiś kanał i cięły nas komary (uwaga na przyszłość: warto coś na nie wziąć,
komary były prawie we wszystkich osłoniętych zatokach).
Ponieważ trochę się rozpisałem w temacie wyżej, odbieranie łódki i wypłynięcie z Martyniki przeniosłem tutaj. :-)
Otóż, łódkę zaczęliśmy odbierać w niedzielę rano. Najpierw o 7:30 odprawa celna - poszło sprawnie i bez problemów.
Myśleliśmy, że już zaraz gdzieś popłyniemy, ale samo odebranie łódki, spisanie stanu,
sprawdzenie techniczne, poznanie obsługi, itp. zajęło nam pół dnia.
Warto jednak spisać wszystko dokładnie, nie omijając żadnych problemów!
Warto też sprawdzić paliwo nie na wskaźniku ale w baku (oczywiście przy odbieraniu łódki
sprawdzili wskaźnik; okazało się jednak, że wskaźnik nie działa
i przez kilka dni myśleliśmy, że mamy pełny bak; tudzież przy oddawaniu łódki
sprawdzali oczywiście bak a nie wskaźnik - banalne sztuczki).
Pytaliśmy też gościa o polecaną trasę - cenne uwagi (choć trzymaliśmy się ich średnio).
Też warto sprawdzić, w jakim języku ma się locję.
Wyspy nawietrzne mieliśmy po angielsku, ale zawietrzne tylko po francusku.
Na szczęście fajnie opisane, dobre mapy, dało się z książką dogadać.
Amerykanie dojechali w sobotę - Ewa i Zibi. Był więc już komplet i nastąpił podział kajut.
Które lepsze, dziobowe czy rufowe, to ciężko powiedzieć.
Dziobowe (nasza i Zibiego) chyba ciaśniejsze i nieco mniej wygodne, choć z większymi lukami i dalej od silnika...
Natomiast "kajuta" jednoosobowa na samym dziobie, tylko z lukiem górnym, to jakiś żart.
Dobra na trzymanie wody, ale na pewno nie na spanie!
Jednak katamaran ten mógłby posłużyć jako przykład na zajęciach z ergonomii -
tyle pomyłek! Chyba każde z nas walnęło się ponad 10 razy we framugę drzwi tych czy tamtych.
I sama informacja, że trzeba uważać na luki bo się łamią gdy się na nie nadepnie
(a koszt naprawy spory - ponad 300 euro) świadczy o tym, że coś jest nie halo.
Więc tak: bardzo mała lodówka (jak na 8-11 osób), ostre kanty gdzie tylko się da, brak miejsca dla kapitana w mesie,
niskie przejścia (niepotrzebnie, bo miejsca nie brakowało), słabe blokady drzwi i okna do mesy,
brak jaskółek w kajutach i wiele innych drobnych niedogodności... Kanał.
Jedyna pozytywna sprawa: gniazdka prądu europejskie (choć tylko tutaj mogliśmy się wpiąć do sieci).
I znowu ten etos żeglarski: nie wolno wrzucać papieru do kibla.
Ki czort? To jeszcze w XXI wieku nie potrafią zaprojektować sławojki, której można normalnie używać?!?
Dobrze, że w ogóle były kible...
Wreszcie, po wielu godzinach, możemy wypłynąć...
Niedaleko za wyjściem z mariny, mijamy po wraku z każdej ze stron.
Chyba chcą pokazać na przykładach jak może w tutejszych wodach
skończyć nieuważny skiper - nie przebierają w środkach... :-)
Przepłynięcie do Rodney Bay, prawie 30 mil, zajęło nam 3.5 godziny -
płynęło się całkiem sprawnie. Jednak połowa załogi nie czuła się najlepiej -
trochę bujało, a każdy grał chojraka i nie brali tabletek...
Pierwszy raz widziałem latające ryby - niezłe skurczybyki!
Najpierw wyskakuje z wody i szybuje między falami.
Jeżeli przeleciała jeszcze za mało, lecąc tuż nad wodą
napędza się dodatkowo ogonem. I tak może lecieć kilkanaście sekund na ponad 100 metrów!
Część drogi przeleżałem na siatce, mimo ochlapującej wody...
Ciepłej, więc nie było to problemem - ok. 27°C,
a taka pozycja pomaga też w sprawie bujania.
Na wieczór poszliśmy do knajpy hotelowej - dosyć wysokie ceny a porcje dla liliputów.
Co więcej, niedaleko był jakiś kanał i cięły nas komary (uwaga na przyszłość: warto coś na nie wziąć,
komary były prawie we wszystkich osłoniętych zatokach).
St. Lucia - Rodney Bay
[MJT] Latające ryby!
[MJT] Latające ryby!
[MJT] St. Lucia - Pigeon Island (która wyspą z resztą wcale nie jest)
[MJT] St. Lucia - Pigeon Island (która wyspą z resztą wcale nie jest)
[MJT]
[MJT]
[MJT] Wpływamy do Rodney Bay
[MJT] Wpływamy do Rodney Bay
[MJT]
[MJT]
[MJT] Od razu podpłynęli lokalni handlarze
[MJT] Od razu podpłynęli lokalni handlarze
[MJT] Marcia była trochę zmęczona podróżą, a raczej śpiąca po tabletkach
[MJT] Marcia była trochę zmęczona podróżą, a raczej śpiąca po tabletkach
[MJT] Coś Tadzio nigdy się dobrze nie wytłumaczył z wypadku przy basenie...
[MJT] Coś Tadzio nigdy się dobrze nie wytłumaczył z wypadku przy basenie...
Góra
Następnego dnia z rana ruszyliśmy do Soufriere Bay - zatoki pod dwoma pitonami (klasycznym widokiem St. Lucii).
Zdecydowaliśmy się na taki krótki rejs tego dnia aby zdążyć jeszcze zwiedzić kawałek wyspy.
Wcześniej jeszcze trzeba było się odprawić - wszak St. Lucia to już inne państwo.
Samo odprawianie się może nie jest takie złe, oprócz tego, że zjada sporo czasu.
Do tego ludzie tam ruszają się jak muchy w smole, urzędnicy uwielbiają papierkową robotę,
więc zadanie na kilka minut zajęło nam chyba ze 2 godziny (i kosztowało kilkadziesiąt EC - dolarów karaibskich)...
Przy każdej odprawie zastanawialiśmy się, czy warto to robić.
Jednak za którymś tam razem dowiedzieliśmy się jakie są kary - 10k dolarów US.
Więc chyba warto... :-)
Po przypłynięciu do zatoki od razu (jak w każdym prawie miejscu) podpłynęli do nas lokalni łódkami.
Zaraz też mieliśmy taksówkę, która miała nas obwieźć po wyspie.
Główne atrakcje: ogród botaniczny z wodospadem, wulkan siarkowy i ciepłe źródła.
Co prawda na źródła już prawie nas nie wpuścili, robiło się późno, ale w końcu nasz taksówkarz ich przekonał.
Ogród botaniczny i Diamond Falls (chyba) nawet fajne, można się kąpać w basenie pod wodospadem.
Wulkan siarkowy można oglądać tylko z daleka. Kiedyś można było wchodzić na tę siarkę,
dopóki jeden z turystów nie zapadł się poparzywszy sobie nogi...
Wreszcie ciepłe źródła, z wodospadem i basenem pozwoliły nam się zrelaksować po wycieczce.
Wieczorem wykupiliśmy u lokalnych kolację na liściach palmowych na plaży.
Dostaliśmy kurczaka, ryby latające z grilla, ryż i warzywa - chyba najlepsza kolacja z całego rejsu.
Koszt: wycieczka + żarcie: $135 US za 2 osoby.
A Soufriere znaczy siarkowe powietrze. O czym się przekonaliśmy następnego dnia wypływając z zatoki
(dobrze, że w nocy wiatr nie niósł do nas tej perfumy!).
Następnego dnia z rana ruszyliśmy do Soufriere Bay - zatoki pod dwoma pitonami (klasycznym widokiem St. Lucii).
Zdecydowaliśmy się na taki krótki rejs tego dnia aby zdążyć jeszcze zwiedzić kawałek wyspy.
Wcześniej jeszcze trzeba było się odprawić - wszak St. Lucia to już inne państwo.
Samo odprawianie się może nie jest takie złe, oprócz tego, że zjada sporo czasu.
Do tego ludzie tam ruszają się jak muchy w smole, urzędnicy uwielbiają papierkową robotę,
więc zadanie na kilka minut zajęło nam chyba ze 2 godziny (i kosztowało kilkadziesiąt EC - dolarów karaibskich)...
Przy każdej odprawie zastanawialiśmy się, czy warto to robić.
Jednak za którymś tam razem dowiedzieliśmy się jakie są kary - 10k dolarów US.
Więc chyba warto... :-)
Po przypłynięciu do zatoki od razu (jak w każdym prawie miejscu) podpłynęli do nas lokalni łódkami.
Zaraz też mieliśmy taksówkę, która miała nas obwieźć po wyspie.
Główne atrakcje: ogród botaniczny z wodospadem, wulkan siarkowy i ciepłe źródła.
Co prawda na źródła już prawie nas nie wpuścili, robiło się późno, ale w końcu nasz taksówkarz ich przekonał.
Ogród botaniczny i Diamond Falls (chyba) nawet fajne, można się kąpać w basenie pod wodospadem.
Wulkan siarkowy można oglądać tylko z daleka. Kiedyś można było wchodzić na tę siarkę,
dopóki jeden z turystów nie zapadł się poparzywszy sobie nogi...
Wreszcie ciepłe źródła, z wodospadem i basenem pozwoliły nam się zrelaksować po wycieczce.
Wieczorem wykupiliśmy u lokalnych kolację na liściach palmowych na plaży.
Dostaliśmy kurczaka, ryby latające z grilla, ryż i warzywa - chyba najlepsza kolacja z całego rejsu.
Koszt: wycieczka + żarcie: $135 US za 2 osoby.
A Soufriere znaczy siarkowe powietrze. O czym się przekonaliśmy następnego dnia wypływając z zatoki
(dobrze, że w nocy wiatr nie niósł do nas tej perfumy!).
St. Lucia - Soufriere Bay
[MJT] Krótki rejs z Rodney Bay pod dwa pitony (Petit Piton i Grand Piton)
[MJT] Krótki rejs z Rodney Bay pod dwa pitony (Petit Piton i Grand Piton)
[MJT] Geniusz ergonomii projektował stanowisko dla kapitana...
[MJT] Geniusz ergonomii projektował stanowisko dla kapitana...
[MJT]
[MJT]
[MJT] Bezkres oceanu
[MJT] Bezkres oceanu
[MJT] Stanowisko dowodzenia na pokładzie
[MJT] Stanowisko dowodzenia na pokładzie
[MJT] Dojeżdżamy do pitonów - to Petit Piton (wys. 750 metrów)
[MJT] Dojeżdżamy do pitonów - to Petit Piton (wys. 750 metrów)
[MJT] Oba pitony (duży ma prawie 800 metrów)
[MJT] Oba pitony (duży ma prawie 800 metrów)
[MJT] Tu staje się dupą do plaży i przypina do drzewa
[MJT] Tu staje się dupą do plaży i przypina do drzewa
[MJT] Taksówka zabrała nas na plażę
[MJT] Taksówka zabrała nas na plażę
[MJT] Co by później zabrać nas, już samochodem, w głąb wyspy
[MJT] Co by później zabrać nas, już samochodem, w głąb wyspy
[MJT] To chyba jest wodospad w Diamond Gardens
[MJT] To chyba jest wodospad w Diamond Gardens
[MJT] Ogród botaniczny tamże
[MJT] Ogród botaniczny tamże
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Normalnie palmy rosły sobie w lesie
[MJT] Normalnie palmy rosły sobie w lesie
[MJT] Wulkan siarkowy
[MJT] Wulkan siarkowy
[MJT] Zwiedzanie koniecznie z przewodnikiem
[MJT] Zwiedzanie koniecznie z przewodnikiem
[MJT] Kiedyś można była tam podejść, teraz już można podziwiać tylko z odległości ok. 100 metrów
[MJT] Kiedyś można była tam podejść, teraz już można podziwiać tylko z odległości ok. 100 metrów
[MJT]
[MJT]
[MJT] Następnie kąpiel w gorących źródłach
[MJT] Następnie kąpiel w gorących źródłach
[MJT] Pani Żona z kapitanem i kapitanową
[MJT] Pani Żona z kapitanem i kapitanową
[MJT] Widok na naszą zatokę (Soufriere Bay)
[MJT] Widok na naszą zatokę (Soufriere Bay)
[MJT] Lokalni wracali z połowów
[MJT] Lokalni wracali z połowów
[MJT] Abyśmy mogli zjeść kolację na plaży na liściach palmy
[MJT] Abyśmy mogli zjeść kolację na plaży na liściach palmy
[MJT] Następnie impreza na łódce (oczywiście)
[MJT] Następnie impreza na łódce (oczywiście)
[MJT] Próby grania na muszlach (nie wychodziło to najlepiej)
[MJT] Próby grania na muszlach (nie wychodziło to najlepiej)
[MUT]
[MUT]
[MUT] Rano męczył mnie straszliwy kac...
[MUT] Rano męczył mnie straszliwy kac...
[MJT] Wcześnie rano opuściliśmy St. Lucię aby dotrzeć o rozsądnej godzinie na St. Vincent
[MJT] Wcześnie rano opuściliśmy St. Lucię aby dotrzeć o rozsądnej godzinie na St. Vincent
[MJT]
[MJT]
[MJT] Ostatni widok na dwa pitongi
[MJT] Ostatni widok na dwa pitongi
Góra
Z Soufriere Bay wypłynęliśmy wcześnie rano - do Wallilabou Bay mieliśmy jakieś 60 mil.
I nawet robiąc miejscami ponad 9 węzłów byliśmy na miejscu mocno popołudniu.
Tam znowu nas namówili na taksówkę, ale ta wycieczka była zupełną porażką.
Najpierw pojechaliśmy do Kingstown na południu wyspy, do ogrodu botanicznego...
Znowu... I nawet całkiem ładny ten ogród (wielkie cycasy, drzewo podróżnika, drzewo cynamonowe,
wiele innych ciekawych roślin), to już mieliśmy trochę tego dość.
Następnie wjechaliśmy do centrum miasta na wymianę waluty i zakupy.
Na zwiedzanie nie ma tam w ogóle po co jechać - w mieście nie ma nic ciekawego.
Następnie mieliśmy obiecany wodospad. Robiło się jednak już powoli ciemno
i zamiast na większy wodospad, zabrali nas na mały wodospadzik niedaleko zatoki.
I prawdę mówiąc jest to bardzo ładny wodospad, tyle tylko, że wszyscy oczekiwali czegoś wielkiego i wspaniałego...
Mi się bardzo podobał.
Wróciwszy do zatoki w końcu się zorientowaliśmy, że jest to zatoka w której
kręcili Port Royal w Piratach z Karaibów! Była skała wisielców przy wejściu do zatoki,
pomost, na który wysiadał Captain Jack Sparrow, dźwigi przy których uratował Elizabeth,
most po którym uciekał przed wojskiem i kawałek miasteczka.
Okazuje się jednak, że wszystko to było zrobione z dykty!
Na filmie i zdjęciach wygląda to jak prawdziwy kamień... :-)
No i widać, jak na tych filmach oszukują - nie ma np. takiego wzniesienia
na południowej stronie zatoki, domów na grzbiecie, itd.
Wreszcie, w końcu była tutaj znacznie klarowniejsza woda niż na wcześniejszych dwóch wyspach -
bardzo fajne, choć krótkie snorklowanie wieczorem. Jeszcze fajniejsze i już ze zdjęciami - rano
następnego dnia (przy kamieniach zatoki bezpośrednio na południe od Wallilabou Bay,
przed miastem Barrouallie).
Przy czym snorklowanie było fajne ze względu na rafę i kamienie,
natomiast ryb nie było jakoś strasznie bardzo dużo.
Z Soufriere Bay wypłynęliśmy wcześnie rano - do Wallilabou Bay mieliśmy jakieś 60 mil.
I nawet robiąc miejscami ponad 9 węzłów byliśmy na miejscu mocno popołudniu.
Tam znowu nas namówili na taksówkę, ale ta wycieczka była zupełną porażką.
Najpierw pojechaliśmy do Kingstown na południu wyspy, do ogrodu botanicznego...
Znowu... I nawet całkiem ładny ten ogród (wielkie cycasy, drzewo podróżnika, drzewo cynamonowe,
wiele innych ciekawych roślin), to już mieliśmy trochę tego dość.
Następnie wjechaliśmy do centrum miasta na wymianę waluty i zakupy.
Na zwiedzanie nie ma tam w ogóle po co jechać - w mieście nie ma nic ciekawego.
Następnie mieliśmy obiecany wodospad. Robiło się jednak już powoli ciemno
i zamiast na większy wodospad, zabrali nas na mały wodospadzik niedaleko zatoki.
I prawdę mówiąc jest to bardzo ładny wodospad, tyle tylko, że wszyscy oczekiwali czegoś wielkiego i wspaniałego...
Mi się bardzo podobał.
Wróciwszy do zatoki w końcu się zorientowaliśmy, że jest to zatoka w której
kręcili Port Royal w Piratach z Karaibów! Była skała wisielców przy wejściu do zatoki,
pomost, na który wysiadał Captain Jack Sparrow, dźwigi przy których uratował Elizabeth,
most po którym uciekał przed wojskiem i kawałek miasteczka.
Okazuje się jednak, że wszystko to było zrobione z dykty!
Na filmie i zdjęciach wygląda to jak prawdziwy kamień... :-)
No i widać, jak na tych filmach oszukują - nie ma np. takiego wzniesienia
na południowej stronie zatoki, domów na grzbiecie, itd.
Wreszcie, w końcu była tutaj znacznie klarowniejsza woda niż na wcześniejszych dwóch wyspach -
bardzo fajne, choć krótkie snorklowanie wieczorem. Jeszcze fajniejsze i już ze zdjęciami - rano
następnego dnia (przy kamieniach zatoki bezpośrednio na południe od Wallilabou Bay,
przed miastem Barrouallie).
Przy czym snorklowanie było fajne ze względu na rafę i kamienie,
natomiast ryb nie było jakoś strasznie bardzo dużo.
St. Vincent - Wallilabou Bay
[MJT] Wpływamy do Port Royal (vide Piraci z Karaibów)
[MJT] Wpływamy do Port Royal (vide Piraci z Karaibów)
[MJT] Drzewo podróżnika (ogród botaniczny, już ostatni, w Kingstown)
[MJT] Drzewo podróżnika (ogród botaniczny, już ostatni, w Kingstown)
[MJT]
[MJT]
[MJT] Narodowe ptaki St. Vincent (niestety, nie mieliśmy czasu na wycieczkę w góry aby zobaczyć je na wolności)
[MJT] Narodowe ptaki St. Vincent (niestety, nie mieliśmy czasu na wycieczkę w góry aby zobaczyć je na wolności)
[MJT] Takie wielkie cycasy? U nas raptem kilka liści taki wypuści i zadowolony...
[MJT] Takie wielkie cycasy? U nas raptem kilka liści taki wypuści i zadowolony...
[MJT] Sympatyczny wodospad zupełnie niedaleko zatoki na Wallilabou River
[MJT] Sympatyczny wodospad zupełnie niedaleko zatoki na Wallilabou River
[MJT] Pozostałości Port Royal
[MJT] Pozostałości Port Royal
[MJT] Ale chyba mieli trochę większe armaty na filmie...
[MJT] Ale chyba mieli trochę większe armaty na filmie...
[MJT] Te trumny też występowały w filmie (chyba w II części)
[MJT] Te trumny też występowały w filmie (chyba w II części)
[MUT] Marcia strasznie chciała zrobić mi takie zdjęcie
[MUT] Marcia strasznie chciała zrobić mi takie zdjęcie
[MJT] Most przy ujściu Wallilabou River (po którym biegł sam Depp)
[MJT] Most przy ujściu Wallilabou River (po którym biegł sam Depp)
[MJT] Te dźwigi też powinny być znajome
[MJT] Te dźwigi też powinny być znajome
[MJT] Resztka pomostu od dźwigów na ląd
[MJT] Resztka pomostu od dźwigów na ląd
[MJT] Uliczki Port Royal (tylko że "kamień" odpada z budynków)
[MJT] Uliczki Port Royal (tylko że "kamień" odpada z budynków)
[MJT] Całkiem niezła knajpa, z różnymi gadżetami z filmu, podpisami aktorów, pamiątkami zostawionymi przez żeglarzy, niezłym i niedrogim żarciem
[MJT] Całkiem niezła knajpa, z różnymi gadżetami z filmu, podpisami aktorów, pamiątkami zostawionymi przez żeglarzy, niezłym i niedrogim żarciem
[MJT] Wreszcie porządne snorklowanie
[MJT] Wreszcie porządne snorklowanie
[MJT] W Wallilabou Bay było chyba najwięcej takich wachlarzy
[MJT] W Wallilabou Bay było chyba najwięcej takich wachlarzy
[MJT] I tych pomarańczowych korali
[MJT] I tych pomarańczowych korali
[MJT]
[MJT]
[MJT] Ogólnie ryb było niewiele, chyba że trafiło się na jakąś ławicę
[MJT] Ogólnie ryb było niewiele, chyba że trafiło się na jakąś ławicę
[MJT] Gąbki na dnie
[MJT] Gąbki na dnie
[MJT]
[MJT]
[MJT] Wielka różnorodność korali... i nielicznych ryb
[MJT] Wielka różnorodność korali... i nielicznych ryb
[MJT]
[MJT]
[MJT] Fajne były takie pływające przecinki (i są też niezłą przynętą)
[MJT] Fajne były takie pływające przecinki (i są też niezłą przynętą)
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
Góra
Po snorklowaniu w Wallilabou Bay ruszyliśmy do Bequii.
Chcieliśmy nocować w Friendship Bay, więc musieliśmy płynąć nawietrzną stroną wysp.
No, tutaj fale były trochę większe, ale na szczęście przelot nie taki długi.
Jednak kisiel i owoce skończyły na podłodze.
Zaliczyłem też biczowanie szotami genui gdy musieliśmy w czasie szkwału
zrzucać żagle...
Mimo, że zatoka wygląda na osłoniętą, to jednak od oceanu dzielił nas tylko niewielki garb...
Więc przez całą noc woda falowała tudzież wiał dosyć silny wiatr...
W zatoce woda była dosyć mętna, ale płynąc ku jej ujściu, po zachodniej stronie,
można było pooglądać trochę ładnej rafy.
No i stało się, trzy dni snorklując bez koszuli spaliłem sobie plecy.
Łódką też sterowałem bez koszuli, więc spaliłem sobie też ramiona i brzuch...
Noc nie należała do najprzyjemniejszych (jak i dwie kolejne noce).
Natomiast smarowanie się sokiem z agawy chyba trochę pomagało.
Ponieważ tak porządnie wiało, to mimo kotwicy w nocy przyczepiliśmy się jeszcze do bojki
(gdy było już wiadomo, że nie jest to bojka nikogo z lokalnych).
Rano trzeba to było wszystko rozplątać, ale poszło w miarę sprawnie.
No i mieliśmy spokojną noc bez obawy zerwania się z kotwicy.
Po snorklowaniu w Wallilabou Bay ruszyliśmy do Bequii.
Chcieliśmy nocować w Friendship Bay, więc musieliśmy płynąć nawietrzną stroną wysp.
No, tutaj fale były trochę większe, ale na szczęście przelot nie taki długi.
Jednak kisiel i owoce skończyły na podłodze.
Zaliczyłem też biczowanie szotami genui gdy musieliśmy w czasie szkwału
zrzucać żagle...
Mimo, że zatoka wygląda na osłoniętą, to jednak od oceanu dzielił nas tylko niewielki garb...
Więc przez całą noc woda falowała tudzież wiał dosyć silny wiatr...
W zatoce woda była dosyć mętna, ale płynąc ku jej ujściu, po zachodniej stronie,
można było pooglądać trochę ładnej rafy.
No i stało się, trzy dni snorklując bez koszuli spaliłem sobie plecy.
Łódką też sterowałem bez koszuli, więc spaliłem sobie też ramiona i brzuch...
Noc nie należała do najprzyjemniejszych (jak i dwie kolejne noce).
Natomiast smarowanie się sokiem z agawy chyba trochę pomagało.
Ponieważ tak porządnie wiało, to mimo kotwicy w nocy przyczepiliśmy się jeszcze do bojki
(gdy było już wiadomo, że nie jest to bojka nikogo z lokalnych).
Rano trzeba to było wszystko rozplątać, ale poszło w miarę sprawnie.
No i mieliśmy spokojną noc bez obawy zerwania się z kotwicy.
Bequia - Friendship Bay
[MJT] Kapitan wypatruje kolejnej zatoki
[MJT] Kapitan wypatruje kolejnej zatoki
[MJT] Tą razą płynęliśmy po nawietrznej - skały i fale wyglądały znacznie mniej gościnnie
[MJT] Tą razą płynęliśmy po nawietrznej - skały i fale wyglądały znacznie mniej gościnnie
[MJT] Widok na St. Lucię
[MJT] Widok na St. Lucię
[MJT] Próby złowienia nam obiadu
[MJT] Próby złowienia nam obiadu
[MJT] Zachód w Friendship Bay na Bequii
[MJT] Zachód w Friendship Bay na Bequii
Góra
Następnie popłynęliśmy na wyspę sław - Mustique.
Po drodze mieliśmy mijać wypłycenie Montezuma Shoal.
Niby jest tam bojka, ale ją zauważyliśmy dopiero od strony wyspy.
Z morza jest niewidoczna.
A przy średnio działających gps-ie (błąd dochodził do 100 metrów)
trochę się denerwowaliśmy. Na szczęście przed nami płynął jacht,
więc patrzyliśmy co on robi i do wyspy dotarliśmy bez problemów.
Najpierw uderzyliśmy do Lagoon Bay na południowym zachodzie wyspy, na snorklowanie.
Wspaniały kolor wody, ale rafa zdecydowanie słabsza niż w Wallilabou Bay.
Następnie wpłynęliśmy do Britannia Bay. Już na Martynice mówili nam,
że bojka jest tu dosyć droga, bo trzeba kupić od razu na 3 dni, po 25 EC na dzień.
Ale 75 EC na 8 osób to w końcu nie tak dużo (wychodzi ok. 80 pln).
Po załatwieniu najważniejszej sprawy - zakupu rumu (Old Oak, najlepszy jaki piliśmy),
zaczęliśmy się zastanawiać, jak spędzić czas na wyspie.
W końcu zdecydowaliśmy się na wynajęcie "samochodu" - 54 USD za dobę.
Ale do tego trzeba jeszcze wyrobić lokalne prawo jazdy - Zibi dał 26 USD i na poczekaniu dostał papiery...
Cała wyspa wygląda bardziej jak ogród niż las równikowy - przystrzyżona trawa,
wszyscy ładnie ubrani, te samochodziki...
I co zabawne, np. z takich wielkich muszli to oni tam sobie robią ogrodzenia rabatek!
I po wyspie, zupełnie luzem, chodzą sobie żółwie (mające tak może z pół metra).
Pod wieczór trafiliśmy na plażę Macaroni Bay. Niektórzy się chwilę pluskali i zdecydowaliśmy,
że przed wypłynięciem następnego dnia przyjedziemy jeszcze raz tutaj na porządne kąpanie.
Następnie trafiliśmy na Cotton House - starą fabrykę bawełny zamienioną na 5-cio gwiazdkowy hotel.
Poszliśmy do restauracji na drinki i nie było nawet tak niesamowicie drogo.
Kilkanaście złoty za drinka, ale w takim otoczeniu warto było poczuć się przez chwilę jak gwiazda. :-)
Następnego dnia wspaniale bawiliśmy się na plaży - jest osłonięta kawałkiem rafy
i fale były akurat do zabawy. Potem podjechaliśmy jeszcze do plaży Pasture Bay,
ale że zatoka nie jest niczym osłonięta, ma bardzo mocny prąd i zakazana jest tam kąpiel.
Natomiast widoki bardzo fajne.
Następnie popłynęliśmy na wyspę sław - Mustique.
Po drodze mieliśmy mijać wypłycenie Montezuma Shoal.
Niby jest tam bojka, ale ją zauważyliśmy dopiero od strony wyspy.
Z morza jest niewidoczna.
A przy średnio działających gps-ie (błąd dochodził do 100 metrów)
trochę się denerwowaliśmy. Na szczęście przed nami płynął jacht,
więc patrzyliśmy co on robi i do wyspy dotarliśmy bez problemów.
Najpierw uderzyliśmy do Lagoon Bay na południowym zachodzie wyspy, na snorklowanie.
Wspaniały kolor wody, ale rafa zdecydowanie słabsza niż w Wallilabou Bay.
Następnie wpłynęliśmy do Britannia Bay. Już na Martynice mówili nam,
że bojka jest tu dosyć droga, bo trzeba kupić od razu na 3 dni, po 25 EC na dzień.
Ale 75 EC na 8 osób to w końcu nie tak dużo (wychodzi ok. 80 pln).
Po załatwieniu najważniejszej sprawy - zakupu rumu (Old Oak, najlepszy jaki piliśmy),
zaczęliśmy się zastanawiać, jak spędzić czas na wyspie.
W końcu zdecydowaliśmy się na wynajęcie "samochodu" - 54 USD za dobę.
Ale do tego trzeba jeszcze wyrobić lokalne prawo jazdy - Zibi dał 26 USD i na poczekaniu dostał papiery...
Cała wyspa wygląda bardziej jak ogród niż las równikowy - przystrzyżona trawa,
wszyscy ładnie ubrani, te samochodziki...
I co zabawne, np. z takich wielkich muszli to oni tam sobie robią ogrodzenia rabatek!
I po wyspie, zupełnie luzem, chodzą sobie żółwie (mające tak może z pół metra).
Pod wieczór trafiliśmy na plażę Macaroni Bay. Niektórzy się chwilę pluskali i zdecydowaliśmy,
że przed wypłynięciem następnego dnia przyjedziemy jeszcze raz tutaj na porządne kąpanie.
Następnie trafiliśmy na Cotton House - starą fabrykę bawełny zamienioną na 5-cio gwiazdkowy hotel.
Poszliśmy do restauracji na drinki i nie było nawet tak niesamowicie drogo.
Kilkanaście złoty za drinka, ale w takim otoczeniu warto było poczuć się przez chwilę jak gwiazda. :-)
Następnego dnia wspaniale bawiliśmy się na plaży - jest osłonięta kawałkiem rafy
i fale były akurat do zabawy. Potem podjechaliśmy jeszcze do plaży Pasture Bay,
ale że zatoka nie jest niczym osłonięta, ma bardzo mocny prąd i zakazana jest tam kąpiel.
Natomiast widoki bardzo fajne.
Mustique - Lagoon Bay, Britannia Bay
[MJT] Następnego dnia ruszyliśmy na Mustique
[MJT] Następnego dnia ruszyliśmy na Mustique
[MJT]
[MJT]
[AW] Kotwicowisko przy Mustique (Britannia Bay vel Grand Bay)
[AW] Kotwicowisko przy Mustique (Britannia Bay vel Grand Bay)
[MJT] Z muszli robią sobie płotki do grządek
[MJT] Z muszli robią sobie płotki do grządek
[MJT] Supermarket
[MJT] Supermarket
[MJT] Dziewczyny wiedziały, co ważne!
[MJT] Dziewczyny wiedziały, co ważne!
[MJT] Po wyspie łaziły sobie te gady
[MJT] Po wyspie łaziły sobie te gady
[MJT]
[MJT]
[MJT] Plaża przy Macaroni Bay
[MJT] Plaża przy Macaroni Bay
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Następnego dnia z rana wybraliśmy się tam na zabawę w falach
[MJT] Następnego dnia z rana wybraliśmy się tam na zabawę w falach
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[AW]
[AW]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[CW] Fantastyczna jest ta plaża
[CW] Fantastyczna jest ta plaża
[MJT] Prawie cała ekipa (bez Marci) na parkingu obok plaży
[MJT] Prawie cała ekipa (bez Marci) na parkingu obok plaży
[MJT] Chłopaki chcieli zerwać trochę kokosów na obiad
[MJT] Chłopaki chcieli zerwać trochę kokosów na obiad
[MJT] Nasz środek transportu (co by nie nadużywać słowa samochód)
[MJT] Nasz środek transportu (co by nie nadużywać słowa samochód)
[MJT] Plaża przy Pasture Bay - zakaz pływania ze względu na wciągający do morza prąd
[MJT] Plaża przy Pasture Bay - zakaz pływania ze względu na wciągający do morza prąd
[MJT] Chyba zasnął na skałach i się nie zorientował...
[MJT] Chyba zasnął na skałach i się nie zorientował...
[MJT]
[MJT]
[MJT] Widok na plaże z góry
[MJT] Widok na plaże z góry
[MJT] Rafa obok Pasture Bay, z prawej Rabbit Island
[MJT] Rafa obok Pasture Bay, z prawej Rabbit Island
[MJT] A to laguna na południowym krańcu wyspy
[MJT] A to laguna na południowym krańcu wyspy
[MJT] Przed drinkami w Cotton House
[MJT] Przed drinkami w Cotton House
[MJT] Ptak złodziej - w ogóle nas się nie bał, wleciał nawet do mesy co by jakieś żarcie zwędzić
[MJT] Ptak złodziej - w ogóle nas się nie bał, wleciał nawet do mesy co by jakieś żarcie zwędzić
[MJT] Snorklowanie w Lagoon Bay
[MJT] Snorklowanie w Lagoon Bay
[MJT] Były takie fajne, jaskrawo niebieskie rybki
[MJT] Były takie fajne, jaskrawo niebieskie rybki
[MJT]
[MJT]
[MJT] Koral-mózg
[MJT] Koral-mózg
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] W pewnym momencie rafa się kończyła, dalej był sam piasek
[MJT] W pewnym momencie rafa się kończyła, dalej był sam piasek
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
Góra
Wizyta na Canouan nie zapadła mi w pamięci niczym szczególnym.
Za bojkę daliśmy 40 EC, wzięliśmy też wodę z beczkołódki (0,85 EC za galon).
Była też jeszcze fajna impreza w knajpie z załogą Krzyśka.
Siedzieliśmy aż do zamknięcia baru (czyli chyba do 20-tej...).
Następnego dnia myśleliśmy o przejściu grzbietu i posnorklowaniu w Windward Bay.
Ale rano, gdy zaczęło się już robić gorąco, wszystkim odechciało się drałować
te pół kilometra asfaltem (w tym kilkadziesiąt metrów pod górę).
Nie było też oczywiste, że po drugiej stronie będzie jakieś dobre zejście do wody.
Więc przez aklamację zdecydowaliśmy o wypłynięciu jak najszybciej na kolejną wyspę
i na plażowanie się tam.
Wizyta na Canouan nie zapadła mi w pamięci niczym szczególnym.
Za bojkę daliśmy 40 EC, wzięliśmy też wodę z beczkołódki (0,85 EC za galon).
Była też jeszcze fajna impreza w knajpie z załogą Krzyśka.
Siedzieliśmy aż do zamknięcia baru (czyli chyba do 20-tej...).
Następnego dnia myśleliśmy o przejściu grzbietu i posnorklowaniu w Windward Bay.
Ale rano, gdy zaczęło się już robić gorąco, wszystkim odechciało się drałować
te pół kilometra asfaltem (w tym kilkadziesiąt metrów pod górę).
Nie było też oczywiste, że po drugiej stronie będzie jakieś dobre zejście do wody.
Więc przez aklamację zdecydowaliśmy o wypłynięciu jak najszybciej na kolejną wyspę
i na plażowanie się tam.
Canouan - Charlestown Bay
[MJT] Tadzio się zapomniał i wszyscy zobaczyli, jak wcześniej leserował...
[MJT] Tadzio się zapomniał i wszyscy zobaczyli, jak wcześniej leserował...
[MJT] Przy krótkich rejsach nawet Marcia czuła się całkiem nieźle
[MJT] Przy krótkich rejsach nawet Marcia czuła się całkiem nieźle
[MJT]
[MJT]
[MJT] Typowa pozycja Zibiego w czasie rejsu
[MJT] Typowa pozycja Zibiego w czasie rejsu
[MJT] Wiatru nie było, więc kapitan trochę się popisywał
[MJT] Wiatru nie było, więc kapitan trochę się popisywał
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[AW] Woda i diesel - drogo!
[AW] Woda i diesel - drogo!
[MJT] Facetom żarcie...
[MJT] Facetom żarcie...
[MJT] A baby się bawią!
[MJT] A baby się bawią!
Góra
Z Canouan szybko i sprawnie dopłynęliśmy do Salt Whistle Bay
na północnym krańcu Mayreau. Tam niewielkie zakupy (paciorki, szmaty),
i spacer plażą (pięknie; palmy wiszące tuż nad wodą, biały piasek...).
Przeszliśmy też na nawietrzną stronę wyspy - wygląda na to, że jest tam spora rafa,
ale fale były bardzo duże i nie zdecydowaliśmy się na pływanie.
Tego dnia lokalnym udało się nam wcisnąć homary.
Zawsze chciałem spróbować, tyle że w knajpach drogie to to.
Tutaj miało być 60 EC za homara, po 2 połówki zwierzaka na parę.
Zibi pojechał wybrać nam zwierzęta i po kilku godzinach dostaliśmy je na tacy.
Przereklamowane... Lub spieprzone. Dało się zjeść, ale np. krewetki na maśle są znacznie lepsze.
Mam wrażenie, że po pierwsze, nie było wystarczająco mocno zgrillowane,
po drugie, za mało masła i czosnku. No i nie mieliśmy cytryny...
Ciężko się też obiera takie kłujące i twarde zwierzę bez odpowiednich narzędzi.
Ale na łódce była skrzynka, więc mieliśmy młotek, kombinerki, itp. - dało radę.
W każdym razie będę jeszcze kiedyś musiał homara spróbować w knajpie, zobaczyć jak to powinno naprawdę smakować.
Z Canouan szybko i sprawnie dopłynęliśmy do Salt Whistle Bay
na północnym krańcu Mayreau. Tam niewielkie zakupy (paciorki, szmaty),
i spacer plażą (pięknie; palmy wiszące tuż nad wodą, biały piasek...).
Przeszliśmy też na nawietrzną stronę wyspy - wygląda na to, że jest tam spora rafa,
ale fale były bardzo duże i nie zdecydowaliśmy się na pływanie.
Tego dnia lokalnym udało się nam wcisnąć homary.
Zawsze chciałem spróbować, tyle że w knajpach drogie to to.
Tutaj miało być 60 EC za homara, po 2 połówki zwierzaka na parę.
Zibi pojechał wybrać nam zwierzęta i po kilku godzinach dostaliśmy je na tacy.
Przereklamowane... Lub spieprzone. Dało się zjeść, ale np. krewetki na maśle są znacznie lepsze.
Mam wrażenie, że po pierwsze, nie było wystarczająco mocno zgrillowane,
po drugie, za mało masła i czosnku. No i nie mieliśmy cytryny...
Ciężko się też obiera takie kłujące i twarde zwierzę bez odpowiednich narzędzi.
Ale na łódce była skrzynka, więc mieliśmy młotek, kombinerki, itp. - dało radę.
W każdym razie będę jeszcze kiedyś musiał homara spróbować w knajpie, zobaczyć jak to powinno naprawdę smakować.
Mayreau - Salt Whistle Bay
[AW]
[AW]
[MJT] Wpływamy do zatoki
[MJT] Wpływamy do zatoki
[MJT] Nasz obiad (tzn. 1/4 obiadu)
[MJT] Nasz obiad (tzn. 1/4 obiadu)
[MJT] Piękna zatoka...
[MJT] Piękna zatoka...
[AW]
[AW]
[MJT] Teraz biali kupują paciorki...
[MJT] Teraz biali kupują paciorki...
[MJT] ...i perkal
[MJT] ...i perkal
[MJT] Jak na pocztówkach...
[MJT] Jak na pocztówkach...
[MJT] Po drugiej stronie przesmyku - śmiesznie wyglądają pelikany w locie
[MJT] Po drugiej stronie przesmyku - śmiesznie wyglądają pelikany w locie
[MJT]
[MJT]
[MJT] Ewa chciała popływać, ale przy takiej fali nie byłoby to chyba przyjemne
[MJT] Ewa chciała popływać, ale przy takiej fali nie byłoby to chyba przyjemne
[MJT] Nasz katamaran na Mayreau
[MJT] Nasz katamaran na Mayreau
[MJT] Przyjechał obiad - ale troszkę się zawiedliśmy
[MJT] Przyjechał obiad - ale troszkę się zawiedliśmy
[MUT] Brak odpowiednich narzędzi też nie ułatwiał sprawy
[MUT] Brak odpowiednich narzędzi też nie ułatwiał sprawy
[MJT] Potem zabraliśmy się za kokosa...
[MJT] Potem zabraliśmy się za kokosa...
[MJT] Dziewczyny się nie cackały z orzechem
[MJT] Dziewczyny się nie cackały z orzechem
[MJT] I w końcu, po w sumie dwóch godzinach, dobrały się do środka (bardzo smacznego!)
[MJT] I w końcu, po w sumie dwóch godzinach, dobrały się do środka (bardzo smacznego!)
Góra
Nie czekając na noc popłynęliśmy od razu do nieodległych Tobago Cays -
miejsca, na które wszyscy czekaliśmy.
Płynęliśmy między Petit Rameau i Petit Bateau - ciasno, ale bez większych problemów.
I zatrzymaliśmy się na kotwicowisku przy Baradal.
Co prawda jest ono osłonięte od fal przez Horseshoe Reef,
ale wiało dosyć mocno. Na szczęście nie tak mocno, aby obawiać się zerwania kotwicy.
I było tam sporo łódek. Myśmy zaparkowali dosyć blisko Baradal,
ale chyba warto, omijając Baradal od południa, dopłynąć jak najbliżej rafy.
Dno tam jest w miarę poziome, głębokość wody waha się między 3 a 4 metrami.
Dopłynęliśmy tam popołudniem, więc udało się jeszcze trochę posnorklować.
Tuż przy wyspie pływa się dosyć ciężko - jest bardzo płytko, a pojawiają się już jeżowce.
Woda jest mętnawa i średnio jest co zobaczyć... dopóki nie popłynie się
na północno wschodni kraniec wyspy. Tam jest rafa!
No więc: kupa ryb, ukwiały, rozgwiazda, krewetki... I płaszczka - zajebista!
Trochę mnie przestraszyła, bo sobie wolno pływałem, a tu naraz kątem oka zobaczyłem coś wielkiego...
Miała może ze 2 metry od czubka głowy do końca szpikulca na ogonie.
Ale totalnie mnie olewała... Jednak raz, gdy zawróciła w moją stronę wolałem się wycofać -
wiadomo co takiej do łba przyjdzie?
Tego dnia, w trakcie imprezy, chcieliśmy się dobrać do kilku kokosów,
które wcześniej zebraliśmy na Mayreau.
A pisząc ten tekst oglądam właśnie scenę z filmu "Poza światem" ("Castaway")
gdzie Hanks rozwala kokosy. I już wiemy, że to wcale nie takie łatwe,
nawet korzystając z pełnej walizki narzędzi... :-)
No więc najpierw Tadzio próbował, wykorzystując nawet piłę ze scyzoryka.
Potem Zibi walczył nożem. Następnie ja jeszcze trochę powalczyłem i...
udało się Tadziowi dotrzeć do orzecha właściwego. Wtedy zaczęła walczyć Anetka - korzystając z młotka i wkrętaka.
I w końcu dotarliśmy do mleczka i miąższu. :-)
Ale miąższ trzeba jeszcze oddzielić od skorupy - wtedy Grażynka za pomocą młotka załatwiła sprawę.
I już po kilku godzinach w końcu mogliśmy się zacząć rozkoszować smakiem...
Następnego dnia rano wybraliśmy się prawie wszyscy na kolejne snorklowanie.
Najpierw namierzyliśmy homary, ale skubanych nie dało się wyciągnąć ze szczeliny.
Następnie były jeszcze kalmary i taka śmieszna ryba, która
"chodziła" po piaszczystym dnie i przednimi płetwami odgarniała piach i małe kamienie
aby się dobrać do żarcia. Była ona całkiem spora - tak ze pół metra miała.
Bardzo dziwne zwierzę.
Zobaczyliśmy też po wschodniej stronie wyspy małego żółwia wodnego.
Okazało się potem, że było to chyba pora ich żerowania, bo i ze 4 czy 5 pływało
między łodziami na kotwicowisku. Ale te to już były spore bydlaki,
długie na ponad 1,5 metra. Wspaniałe zwierzaki, macha sobie taki spokojnie płetwami,
a ja muszę pedałować z całych sił aby utrzymać taką samą prędkość.
Machnie kilka razy mocniej i jest już kilka dobrych metrów z przodu...
Natomiast na łódce zaczęła się bezpardonowa walka o przetrwanie.
Powoli zaczynało brakować fajek, była już ostatnia zgrzewka piwa,
rum i cola też na wykończeniu, chleba też... :-)
Nie czekając na noc popłynęliśmy od razu do nieodległych Tobago Cays -
miejsca, na które wszyscy czekaliśmy.
Płynęliśmy między Petit Rameau i Petit Bateau - ciasno, ale bez większych problemów.
I zatrzymaliśmy się na kotwicowisku przy Baradal.
Co prawda jest ono osłonięte od fal przez Horseshoe Reef,
ale wiało dosyć mocno. Na szczęście nie tak mocno, aby obawiać się zerwania kotwicy.
I było tam sporo łódek. Myśmy zaparkowali dosyć blisko Baradal,
ale chyba warto, omijając Baradal od południa, dopłynąć jak najbliżej rafy.
Dno tam jest w miarę poziome, głębokość wody waha się między 3 a 4 metrami.
Dopłynęliśmy tam popołudniem, więc udało się jeszcze trochę posnorklować.
Tuż przy wyspie pływa się dosyć ciężko - jest bardzo płytko, a pojawiają się już jeżowce.
Woda jest mętnawa i średnio jest co zobaczyć... dopóki nie popłynie się
na północno wschodni kraniec wyspy. Tam jest rafa!
No więc: kupa ryb, ukwiały, rozgwiazda, krewetki... I płaszczka - zajebista!
Trochę mnie przestraszyła, bo sobie wolno pływałem, a tu naraz kątem oka zobaczyłem coś wielkiego...
Miała może ze 2 metry od czubka głowy do końca szpikulca na ogonie.
Ale totalnie mnie olewała... Jednak raz, gdy zawróciła w moją stronę wolałem się wycofać -
wiadomo co takiej do łba przyjdzie?
Tego dnia, w trakcie imprezy, chcieliśmy się dobrać do kilku kokosów,
które wcześniej zebraliśmy na Mayreau.
A pisząc ten tekst oglądam właśnie scenę z filmu "Poza światem" ("Castaway")
gdzie Hanks rozwala kokosy. I już wiemy, że to wcale nie takie łatwe,
nawet korzystając z pełnej walizki narzędzi... :-)
No więc najpierw Tadzio próbował, wykorzystując nawet piłę ze scyzoryka.
Potem Zibi walczył nożem. Następnie ja jeszcze trochę powalczyłem i...
udało się Tadziowi dotrzeć do orzecha właściwego. Wtedy zaczęła walczyć Anetka - korzystając z młotka i wkrętaka.
I w końcu dotarliśmy do mleczka i miąższu. :-)
Ale miąższ trzeba jeszcze oddzielić od skorupy - wtedy Grażynka za pomocą młotka załatwiła sprawę.
I już po kilku godzinach w końcu mogliśmy się zacząć rozkoszować smakiem...
Następnego dnia rano wybraliśmy się prawie wszyscy na kolejne snorklowanie.
Najpierw namierzyliśmy homary, ale skubanych nie dało się wyciągnąć ze szczeliny.
Następnie były jeszcze kalmary i taka śmieszna ryba, która
"chodziła" po piaszczystym dnie i przednimi płetwami odgarniała piach i małe kamienie
aby się dobrać do żarcia. Była ona całkiem spora - tak ze pół metra miała.
Bardzo dziwne zwierzę.
Zobaczyliśmy też po wschodniej stronie wyspy małego żółwia wodnego.
Okazało się potem, że było to chyba pora ich żerowania, bo i ze 4 czy 5 pływało
między łodziami na kotwicowisku. Ale te to już były spore bydlaki,
długie na ponad 1,5 metra. Wspaniałe zwierzaki, macha sobie taki spokojnie płetwami,
a ja muszę pedałować z całych sił aby utrzymać taką samą prędkość.
Machnie kilka razy mocniej i jest już kilka dobrych metrów z przodu...
Natomiast na łódce zaczęła się bezpardonowa walka o przetrwanie.
Powoli zaczynało brakować fajek, była już ostatnia zgrzewka piwa,
rum i cola też na wykończeniu, chleba też... :-)
Tobago Cays - Baradal
[AW] Wpływamy na Tobago Cays
[AW] Wpływamy na Tobago Cays
[MJT] Mijamy Petit Rameau
[MJT] Mijamy Petit Rameau
[MJT] Po prawej - Petit Bateau, dalej - Baradal
[MJT] Po prawej - Petit Bateau, dalej - Baradal
[MJT] Kotwicowisko przy Baradal
[MJT] Kotwicowisko przy Baradal
[MJT]
[MJT]
[AW] Plaża na Baradal
[AW] Plaża na Baradal
[MJT] Snorklowanie (dużo) tamże; trzeba tylko popłynąć na północny wschód wyspy
[MJT] Snorklowanie (dużo) tamże; trzeba tylko popłynąć na północny wschód wyspy
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Nasz katamaran z wody
[MJT] Nasz katamaran z wody
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Jedyny prawdziwy ukwiał jaki udało mi się znaleźć
[MJT] Jedyny prawdziwy ukwiał jaki udało mi się znaleźć
[MJT] Mózg przewrócony jak gdyby do góry nogami
[MJT] Mózg przewrócony jak gdyby do góry nogami
[MJT] Mózg w pełnej krasie
[MJT] Mózg w pełnej krasie
[MJT] Tam była cała masa ryb
[MJT] Tam była cała masa ryb
[MJT] Szczególnie przy końcu rafy
[MJT] Szczególnie przy końcu rafy
[MJT]
[MJT]
[MJT] Płaszczka - tam była porządna, ze 2 metry długości
[MJT] Płaszczka - tam była porządna, ze 2 metry długości
[MJT] I rozgwiazdę też znalazłem (choć tylko jedną)
[MJT] I rozgwiazdę też znalazłem (choć tylko jedną)
[MJT] Było też trochę kalmarów
[MJT] Było też trochę kalmarów
[MJT] I takie fajne ryby grzebiące w piasku (całkiem spore!)
[MJT] I takie fajne ryby grzebiące w piasku (całkiem spore!)
[MJT] Co dwie głowy to nie jedna!
[MJT] Co dwie głowy to nie jedna!
[MJT] W pewnym momencie ryby zaczęły mnie normalnie atakować!
[MJT] W pewnym momencie ryby zaczęły mnie normalnie atakować!
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Mózg rozlany na skale
[MJT] Mózg rozlany na skale
[MJT]
[MJT]
[MJT] Po wschodniej stronie Baradal znaleźliśmy też małego żółwika
[MJT] Po wschodniej stronie Baradal znaleźliśmy też małego żółwika
[MJT] "Pięknie!"
[MJT] "Pięknie!"
[MJT] Marci chyba też podobało się tam snorklowanie!
[MJT] Marci chyba też podobało się tam snorklowanie!
[MJT] Natomiast na kotwicowisko przypłynęły na żer znacznie większe żółwie
[MJT] Natomiast na kotwicowisko przypłynęły na żer znacznie większe żółwie
[MJT] Można je było też zobaczyć na powierzchni, między łódkami, gdy nabierały powietrza
[MJT] Można je było też zobaczyć na powierzchni, między łódkami, gdy nabierały powietrza
Góra
Po snorklowaniu na Tobago Cays próbowaliśmy jeszcze dopłynąć do głównej rafy,
ale fala i wiatr na to nam nie pozwoliły. W 1/3 drogi ponton był już pełen wody...
Wielka szkoda, ale trudno... Wróciliśmy do łódki i popłynęliśmy na Palm Island.
Plaża bardzo sympatyczna, ale snorklowanie średnie - woda bardzo mętna,
nawet po północnej stronie wyspy. Tak że po krótkim postoju popłynęliśmy na noc
do Clifton na wyspie Union.
Po snorklowaniu na Tobago Cays próbowaliśmy jeszcze dopłynąć do głównej rafy,
ale fala i wiatr na to nam nie pozwoliły. W 1/3 drogi ponton był już pełen wody...
Wielka szkoda, ale trudno... Wróciliśmy do łódki i popłynęliśmy na Palm Island.
Plaża bardzo sympatyczna, ale snorklowanie średnie - woda bardzo mętna,
nawet po północnej stronie wyspy. Tak że po krótkim postoju popłynęliśmy na noc
do Clifton na wyspie Union.
Palm Island
[MJT] Plażowanie na Palm Island - jedna z lepszych plaż
[MJT] Plażowanie na Palm Island - jedna z lepszych plaż
[MJT] Szkoda tylko, że tak wiało - była tam rafa, ale woda mętna
[MJT] Szkoda tylko, że tak wiało - była tam rafa, ale woda mętna
Góra
Wpłynęliśmy tu głównie z musu - trzeba było wziąć wodę i żarcie.
Niestety, woda dosyć droga - 0,50 EC / galon.
Przy czym na każdym kroku baba chciała nas okantować.
Z licznika 72 minus 60 wyszło jej trzynaście (liczyła tak: 60 - 1, 61 - 2, ..., 72 - 13).
Było to w dziesiątkach galonów, więc powinna była wypisać 65 EC, ale wypisała 70...
Potem, gdy chcieliśmy część zapłacić w USD, chciała jeszcze okantować na kursie.
Trza uważać.
I mimo, że to nie było dużo kasy, to nas ta wyspa ostatecznie tu wkurwiła.
Poprzedniego wieczoru zamówiliśmy rybę, miało to być za 200 EC (na 8 osób).
Gdy przyjechali z daniem powiedzieli, że źle zrozumieliśmy, bo miało to być w USD.
I nie 200 a 240! Zdecydowaliśmy się jednak zapłacić, żeby np. rano
nie było tak, że pontonu nie możemy znaleźć...
W każdym razie, przy uzgadnianiu ceny, nie wystarczy pytać, w jakiej walucie.
Warto chyba zapytać np. ile to będzie w tej drugiej (np. 200 EC, więc ile byłoby to w USD)?
Ale pewnie i to by nie pomogło, bo pewnie sk...syny znowu by powiedzieli,
że czegoś tam nie zrozumieliśmy...
A najgorsze było to, że ryby dostaliśmy mało i była raczej słaba smakowo.
Następnego dnia resztki oddaliśmy psom w mieście.
Tak że odradzamy ten port i kupowanie w nim ryb od lokalnych złodziei...
Z tego wszystkie musieliśmy się napić. Impreza była niezła!
W trakcie spisywałem różne "złote" myśli, ale rano nie mogłem tego wszystkiego rozczytać. :-)
Z pomocą reszty doszliśmy co tam zapisałem, ale niestety, na stronach nie da się tego zacytować...
Wpłynęliśmy tu głównie z musu - trzeba było wziąć wodę i żarcie.
Niestety, woda dosyć droga - 0,50 EC / galon.
Przy czym na każdym kroku baba chciała nas okantować.
Z licznika 72 minus 60 wyszło jej trzynaście (liczyła tak: 60 - 1, 61 - 2, ..., 72 - 13).
Było to w dziesiątkach galonów, więc powinna była wypisać 65 EC, ale wypisała 70...
Potem, gdy chcieliśmy część zapłacić w USD, chciała jeszcze okantować na kursie.
Trza uważać.
I mimo, że to nie było dużo kasy, to nas ta wyspa ostatecznie tu wkurwiła.
Poprzedniego wieczoru zamówiliśmy rybę, miało to być za 200 EC (na 8 osób).
Gdy przyjechali z daniem powiedzieli, że źle zrozumieliśmy, bo miało to być w USD.
I nie 200 a 240! Zdecydowaliśmy się jednak zapłacić, żeby np. rano
nie było tak, że pontonu nie możemy znaleźć...
W każdym razie, przy uzgadnianiu ceny, nie wystarczy pytać, w jakiej walucie.
Warto chyba zapytać np. ile to będzie w tej drugiej (np. 200 EC, więc ile byłoby to w USD)?
Ale pewnie i to by nie pomogło, bo pewnie sk...syny znowu by powiedzieli,
że czegoś tam nie zrozumieliśmy...
A najgorsze było to, że ryby dostaliśmy mało i była raczej słaba smakowo.
Następnego dnia resztki oddaliśmy psom w mieście.
Tak że odradzamy ten port i kupowanie w nim ryb od lokalnych złodziei...
Z tego wszystkie musieliśmy się napić. Impreza była niezła!
W trakcie spisywałem różne "złote" myśli, ale rano nie mogłem tego wszystkiego rozczytać. :-)
Z pomocą reszty doszliśmy co tam zapisałem, ale niestety, na stronach nie da się tego zacytować...
Union - Clifton
[MJT] No tak, mogliśmy już zapomnieć o wcześniejszych ostrzeżeniach (ale latarnię mogliby postawić)
[MJT] No tak, mogliśmy już zapomnieć o wcześniejszych ostrzeżeniach (ale latarnię mogliby postawić)
[MJT] Clifton na wyspie Union
[MJT] Clifton na wyspie Union
[MJT] Uwaga! Kantują tam jak tylko mogą!
[MJT] Uwaga! Kantują tam jak tylko mogą!
Góra
Następnego dnia, po wzięciu wody (co trwało okrutnie długo, plus kolejka w banku,
plus kłótnia o cenę wody), nie zdążyliśmy posnorklować przy Union.
A ponoć można tam zobaczyć rekiny (ale spokojne, w dzień śpiące na dnie).
Popłynęliśmy od razu na Petit St. Vincent (PSV).
Piękna wyspa! Po drodze mija się dwie mini-wysepki: Pinese i Mopion.
Nie znając tu wód zdecydowaliśmy się je opłynąć i dojść do wyspy od strony Carriacou.
Niepotrzebnie, przy wypływaniu popłynęliśmy między wysepkami bez najmniejszych problemów.
Najpierw zdecydowaliśmy się posnorklować na prawdziwej rafie po północnej stronie PSV.
Można spokojnie wejść tam łódką, ale pływa się ciężko - jest bardzo silny prąd.
Nawet z płetwami trzeba się mocno starać, aby płynąc pod prąd.
Więc z łódki lepiej płynąć na rafę pod prąd aby potem móc łatwiej wrócić.
Sama rafa niestety nas rozczarowała. W porównaniu do poprzednich, bo sama w sobie,
gdyby np. było to nasze pierwsze snorklowanie, byłoby bardzo fajnie!
Jednak prąd i spora fala nie pozwalały na bezstresową kąpiel...
Potem popłynęliśmy na kotwicowisko przed Cross Point.
Tam też snorklowanie było średnie (prąd + mętna woda).
Natomiast plaża była rewelacyjna!
No i niestety, od tego miejsca zaczął się nasz powrót - zrobiło mi się smutno
(mimo, że przed nami było jeszcze sporo dni wycieczki)...
Najdalej więc byliśmy na 12°32' szerokości północnej.
Następnego dnia, po wzięciu wody (co trwało okrutnie długo, plus kolejka w banku,
plus kłótnia o cenę wody), nie zdążyliśmy posnorklować przy Union.
A ponoć można tam zobaczyć rekiny (ale spokojne, w dzień śpiące na dnie).
Popłynęliśmy od razu na Petit St. Vincent (PSV).
Piękna wyspa! Po drodze mija się dwie mini-wysepki: Pinese i Mopion.
Nie znając tu wód zdecydowaliśmy się je opłynąć i dojść do wyspy od strony Carriacou.
Niepotrzebnie, przy wypływaniu popłynęliśmy między wysepkami bez najmniejszych problemów.
Najpierw zdecydowaliśmy się posnorklować na prawdziwej rafie po północnej stronie PSV.
Można spokojnie wejść tam łódką, ale pływa się ciężko - jest bardzo silny prąd.
Nawet z płetwami trzeba się mocno starać, aby płynąc pod prąd.
Więc z łódki lepiej płynąć na rafę pod prąd aby potem móc łatwiej wrócić.
Sama rafa niestety nas rozczarowała. W porównaniu do poprzednich, bo sama w sobie,
gdyby np. było to nasze pierwsze snorklowanie, byłoby bardzo fajnie!
Jednak prąd i spora fala nie pozwalały na bezstresową kąpiel...
Potem popłynęliśmy na kotwicowisko przed Cross Point.
Tam też snorklowanie było średnie (prąd + mętna woda).
Natomiast plaża była rewelacyjna!
No i niestety, od tego miejsca zaczął się nasz powrót - zrobiło mi się smutno
(mimo, że przed nami było jeszcze sporo dni wycieczki)...
Najdalej więc byliśmy na 12°32' szerokości północnej.
Petit St. Vincent
[AW] Petit St. Vincent (vel PSV)
[AW] Petit St. Vincent (vel PSV)
[MJT] Ładniejsza część załogi
[MJT] Ładniejsza część załogi
[MJT] Podpływamy na rafę (a w zasadzie między rafę a wyspę) po północnej stronie PSV
[MJT] Podpływamy na rafę (a w zasadzie między rafę a wyspę) po północnej stronie PSV
[MJT] Prąd był tam zajebisty, ale zabawa przednia
[MJT] Prąd był tam zajebisty, ale zabawa przednia
[MJT] Jedna z dwóch bliźniaczych wysp: Pinese (vel Punaise)
[MJT] Jedna z dwóch bliźniaczych wysp: Pinese (vel Punaise)
[MJT] Tu chyba było najładniej...
[MJT] Tu chyba było najładniej...
[MJT] Ale cała wyspa prywatna
[MJT] Ale cała wyspa prywatna
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Pontonem woziliśmy się na plażę
[MJT] Pontonem woziliśmy się na plażę
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Druga z małych wysepek: Mopion (vel Morpion)
[MJT] Druga z małych wysepek: Mopion (vel Morpion)
Góra
Tego samego dnia od razu wróciliśmy na Union, tym razem na wschodnią stronę,
do Chatham Bay.
Wpływaliśmy już o zmroku, na szczęście nawigować jest tam w miarę łatwo.
Natomiast wyspa układa się jakoś tak, że strasznie duje.
Zerwało nam kotwicę w nocy 2 razy!
Zatoka bardzo ładna, z niezłym snorklowaniem (choć miałem nadzieję na klarowniejszą wodę -
wszak są tam prawie same skały). Tam pierwszy raz zobaczyłem mureny!
Bardzo fajne rybki, nie takie duże. Ale troszkę obawiałem się zbytniego zbliżania się do ich zębów.
Tak że zdjęcia muren nie wyszły najlepiej...
Jednak chyba popełniliśmy drobny błąd tam płynąc -
na następną wyspę mieliśmy prawie pod wiatr. A katamaran średnio idzie ostrymi kursami.
Do tego przestraszyliśmy się tego silnego wiatru i wypłynęliśmy na trzecim refie.
Okazało się jednak, że za wyspą jest normalnie, tzn. tak jak cały czas było.
Przez długi czas płynęliśmy jednak bardzo wolno...
Tego samego dnia od razu wróciliśmy na Union, tym razem na wschodnią stronę,
do Chatham Bay.
Wpływaliśmy już o zmroku, na szczęście nawigować jest tam w miarę łatwo.
Natomiast wyspa układa się jakoś tak, że strasznie duje.
Zerwało nam kotwicę w nocy 2 razy!
Zatoka bardzo ładna, z niezłym snorklowaniem (choć miałem nadzieję na klarowniejszą wodę -
wszak są tam prawie same skały). Tam pierwszy raz zobaczyłem mureny!
Bardzo fajne rybki, nie takie duże. Ale troszkę obawiałem się zbytniego zbliżania się do ich zębów.
Tak że zdjęcia muren nie wyszły najlepiej...
Jednak chyba popełniliśmy drobny błąd tam płynąc -
na następną wyspę mieliśmy prawie pod wiatr. A katamaran średnio idzie ostrymi kursami.
Do tego przestraszyliśmy się tego silnego wiatru i wypłynęliśmy na trzecim refie.
Okazało się jednak, że za wyspą jest normalnie, tzn. tak jak cały czas było.
Przez długi czas płynęliśmy jednak bardzo wolno...
Union - Chatham Bay
[MJT] Wieczorem wpływamy do Chatham Bay po zachodniej stronie wyspy Union
[MJT] Wieczorem wpływamy do Chatham Bay po zachodniej stronie wyspy Union
[MJT] Bardzo ładna zatoka, nota bene
[MJT] Bardzo ładna zatoka, nota bene
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Pełnia miała nam pomagać przy parkowaniu
[MJT] Pełnia miała nam pomagać przy parkowaniu
[MJT] Czarek się trochę spalił dnia poprzedniego
[MJT] Czarek się trochę spalił dnia poprzedniego
[MUT] Taaakie mureny widziałem!
[MUT] Taaakie mureny widziałem!
Góra
Ponieważ mieliśmy daleko na Martynikę, zdecydowaliśmy się za jednym machem
popłynąć aż na St. Vincent. Jednak po drodze wiatr się ustabilizował,
zmieniliśmy żagiel na pierwszy ref i zaczęło iść w miarę sprawnie.
Po ponad 10 godzinach zawinęliśmy do Port Royal. :-)
Było już ciemno, ale dzięki temu, że już tu byliśmy, nie mieliśmy większych problemów
z zaparkowaniem. Trzeba tylko wiedzieć, że należy ustawić się dupą do brzegu,
rzucić kotwicę, a rufę liną przyczepić do drzew.
Staliśmy prawie w tym samym miejscu co poprzednią razą - od razu przywitał nas
znajomy zapach chlewika. Jednak teraz był jakby bardziej intensywny. :-)
Tę zatokę wybraliśmy też dlatego, aby jeszcze raz tu posnorklować.
Tutaj i Baradal były najlepszymi miejscami na pływanie.
Jedyny feler tej zatoki to coś gryzącego w wodzie. Pytaliśmy się lokalnych
i z tego co zrozumieliśmy, to jest to jadowita ryba (która jednak na dzień wypływa na otwartą wodę)
i meduzy. Nie jest tego dużo, ale trzeba uważać - kilka osób poparzyły.
Na skórze zostawał niewielki ślad, który nieco swędział, ale to wszystko.
Ponieważ po takim długim rejsie mieliśmy zapas jednego dnia,
zdecydowaliśmy się zostać w zatoce na kolejną noc. Cały prawie dzień
poświęciliśmy więc na snorklowanie. Najpierw przy bramie wisielców,
potem przy południowej stronie zatoki.
Przy bramie wisielców, szczególnie po jej drugiej stronie, są wspaniałe skały
i rafa jakby trochę bardziej dzika niż w zatoce. Natomiast jest tam dosyć głęboko
i chyba się nadaje już bardziej na nurkowanie. Ale jest tam bardzo ładnie.
Natomiast w zatoce przy Barrouallie wpłynąłem m.in. do niemałej jaskini - trochę straszno.
Potem wzdłuż skał zacząłem wracać do naszej zatoki.
Też bardzo ciekawie, ale dosyć głęboko, nawet głębiej niż przy skale wisielców.
Ale dzięki temu nauczyłem się schodzić na większe głębokości - trzeba tylko
nauczyć się wyrównywać ciśnienie w uszach.
Przy tych skałach widziałem największe korale.
Choć "mózgi" najfajniejsze były chyba przy Baradal, to inne były tutaj znacznie bardziej rozbudowane.
Np. takie pomarańczowe z płaskimi odgałęzieniami dochodziły do ponad 2 metrów średnicy!
I była wielka różnorodność gatunków, form i kolorów.
Bardzo sympatyczny dzień!
Natomiast dziewczyny oszalały z zakupami. Gdy wieść się rozniosła,
przy naszym katamaranie stało 5 łódek lokalnych.
A gdy w końcu zrozumieli, że nie mamy więcej kasy,
zniknęli prawie natychmiast. :-)
Bieda jednak tam jest, niektórzy byli gotowi sprzedać nam jakieś drobiazgi, np. owoce
za kilka kanapek...
Ponieważ mieliśmy daleko na Martynikę, zdecydowaliśmy się za jednym machem
popłynąć aż na St. Vincent. Jednak po drodze wiatr się ustabilizował,
zmieniliśmy żagiel na pierwszy ref i zaczęło iść w miarę sprawnie.
Po ponad 10 godzinach zawinęliśmy do Port Royal. :-)
Było już ciemno, ale dzięki temu, że już tu byliśmy, nie mieliśmy większych problemów
z zaparkowaniem. Trzeba tylko wiedzieć, że należy ustawić się dupą do brzegu,
rzucić kotwicę, a rufę liną przyczepić do drzew.
Staliśmy prawie w tym samym miejscu co poprzednią razą - od razu przywitał nas
znajomy zapach chlewika. Jednak teraz był jakby bardziej intensywny. :-)
Tę zatokę wybraliśmy też dlatego, aby jeszcze raz tu posnorklować.
Tutaj i Baradal były najlepszymi miejscami na pływanie.
Jedyny feler tej zatoki to coś gryzącego w wodzie. Pytaliśmy się lokalnych
i z tego co zrozumieliśmy, to jest to jadowita ryba (która jednak na dzień wypływa na otwartą wodę)
i meduzy. Nie jest tego dużo, ale trzeba uważać - kilka osób poparzyły.
Na skórze zostawał niewielki ślad, który nieco swędział, ale to wszystko.
Ponieważ po takim długim rejsie mieliśmy zapas jednego dnia,
zdecydowaliśmy się zostać w zatoce na kolejną noc. Cały prawie dzień
poświęciliśmy więc na snorklowanie. Najpierw przy bramie wisielców,
potem przy południowej stronie zatoki.
Przy bramie wisielców, szczególnie po jej drugiej stronie, są wspaniałe skały
i rafa jakby trochę bardziej dzika niż w zatoce. Natomiast jest tam dosyć głęboko
i chyba się nadaje już bardziej na nurkowanie. Ale jest tam bardzo ładnie.
Natomiast w zatoce przy Barrouallie wpłynąłem m.in. do niemałej jaskini - trochę straszno.
Potem wzdłuż skał zacząłem wracać do naszej zatoki.
Też bardzo ciekawie, ale dosyć głęboko, nawet głębiej niż przy skale wisielców.
Ale dzięki temu nauczyłem się schodzić na większe głębokości - trzeba tylko
nauczyć się wyrównywać ciśnienie w uszach.
Przy tych skałach widziałem największe korale.
Choć "mózgi" najfajniejsze były chyba przy Baradal, to inne były tutaj znacznie bardziej rozbudowane.
Np. takie pomarańczowe z płaskimi odgałęzieniami dochodziły do ponad 2 metrów średnicy!
I była wielka różnorodność gatunków, form i kolorów.
Bardzo sympatyczny dzień!
Natomiast dziewczyny oszalały z zakupami. Gdy wieść się rozniosła,
przy naszym katamaranie stało 5 łódek lokalnych.
A gdy w końcu zrozumieli, że nie mamy więcej kasy,
zniknęli prawie natychmiast. :-)
Bieda jednak tam jest, niektórzy byli gotowi sprzedać nam jakieś drobiazgi, np. owoce
za kilka kanapek...
St. Vincent - Wallilabou Bay
[MJT] Zibi z Ewą lubili rejsować w mesie
[MJT] Zibi z Ewą lubili rejsować w mesie
[MJT] Grażynka na zakupach (paciorków)
[MJT] Grażynka na zakupach (paciorków)
[MJT] Marcia z Tadziem pojechali do banku zatokę dalej
[MJT] Marcia z Tadziem pojechali do banku zatokę dalej
[MJT] Wallilabou raz jeszcze - odpoczynek po bardzo długim rejsie z Union
[MJT] Wallilabou raz jeszcze - odpoczynek po bardzo długim rejsie z Union
[MJT] Znowu cło...
[MJT] Znowu cło...
[MJT] Cała ekipa (od lewej): Trybik, Trybikowa, Zibi, Ewa, Tadzio, Grażynka, Kapitanowa, Kapitan
[MJT] Cała ekipa (od lewej): Trybik, Trybikowa, Zibi, Ewa, Tadzio, Grażynka, Kapitanowa, Kapitan
[MJT] Wbrew pozorom, szukają tylko fajek!
[MJT] Wbrew pozorom, szukają tylko fajek!
[MJT] Potem były jeszcze tańce
[MJT] Potem były jeszcze tańce
[MJT] I bardzo dużo alkoholu...
[MJT] I bardzo dużo alkoholu...
[MJT] Serce roście na ten widok!
[MJT] Serce roście na ten widok!
[MUT] To już było mniej śmieszne... :-)
[MUT] To już było mniej śmieszne... :-)
[MJT] Pomińmy to milczeniem...
[MJT] Pomińmy to milczeniem...
[MJT] Potem przenieśliśmy imprezę na łódkę (jak zwykle)
[MJT] Potem przenieśliśmy imprezę na łódkę (jak zwykle)
[AW]
[AW]
[MJT] Snorklowanie przy Skale Wisielców
[MJT] Snorklowanie przy Skale Wisielców
[MJT] Fajne były tam takie doniczki
[MJT] Fajne były tam takie doniczki
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Mureny tutaj też były!
[MJT] Mureny tutaj też były!
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Mała jaskinia niedaleko Skały Wisielców
[MJT] Mała jaskinia niedaleko Skały Wisielców
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MUT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Znacznie większa jaskinia w zatoce na południe
[MJT] Znacznie większa jaskinia w zatoce na południe
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] Ten koral miał ponad 2 metry średnicy!
[MJT] Ten koral miał ponad 2 metry średnicy!
Góra
Następnego dnia ruszyliśmy już na St. Lucię (mieliśmy w tym momencie jeszcze dwie noce przed końcem rejsu).
Tym razem wpłynęliśmy do Marigot Bay.
Płynęliśmy głównie na silnikach - wiał bardzo słaby wiatr.
Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć wodospad Baleine na północy St. Vincent.
Dostać się tam można jedynie od strony wody,
ale fala była tak wielka, że nie zdecydowaliśmy się na podejście do brzegu
(choć moim zdaniem falowanie tuż przy plaży było znacznie mniejsze).
I przez wielką falę rozumiem bardzo porządną falę - rozpędzoną przez Atlantyk
zmuszoną do ominięcia wyspy. Nie widziałem spokoju na twarzy kapitana... :-)
Od samego początku wszyscy mieli nadzieję na zobaczenie delfinów.
Jak do tej pory nie mieliśmy szczęścia, aż tu nagle, całe stado pojawiło się koło nas!
Tak ze 20-30 sztuk!
Niestety nie byłem przygotowany, aparat był źle ustawiony, a przy tych emocjach
nie było czasu na zabawy (Zibi biegał i krzyczał, gdzie jest jego aparat,
a nikt go nie słyszał). Więc gdy minęliśmy już delfiny, na spokojnie zmieniłem obiektyw,
ustawiłem wysoką czułość (aby mieć krótszy czas naświetlania). Nie miałem jednak
wielkiej nadziei, że jeszcze raz je zobaczymy...
Ale po godzinie czy dwóch, wpadliśmy na kolejne stado!
I tym razem zdjęcia wyszły znacznie lepiej.
Potem się okazało, że z polskich załóg tylko my mieliśmy okazję spotkać delfiny.
I to dwa razy! Nawet lokalni mówili, że mieliśmy kupę szczęścia.
Marigot Bay w miarę ucywilizowana, ale kupę czasu straciliśmy na odprawę celną.
Natomiast woda w miarę tania (0,25 EC / galon, choć w Kingstown jest ponoć tańsza - ok. 0,15 EC / galon).
Wzięliśmy też ropę (12.75 EC / galon).
Jest tam coś w rodzaju mariny i chyba można stać przy kei (ale jest tylko kilka - kilkanaście stanowisk).
Można stać na bojce (jak my - 80 EC) lub zakotwiczyć przy wyjściu zatoki (wtedy chyba za darmo).
Są też kible, natryski, sklepy, bank... - wygląda nieco porządniej niż południe wyspy.
Następnego dnia ruszyliśmy już na St. Lucię (mieliśmy w tym momencie jeszcze dwie noce przed końcem rejsu).
Tym razem wpłynęliśmy do Marigot Bay.
Płynęliśmy głównie na silnikach - wiał bardzo słaby wiatr.
Po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć wodospad Baleine na północy St. Vincent.
Dostać się tam można jedynie od strony wody,
ale fala była tak wielka, że nie zdecydowaliśmy się na podejście do brzegu
(choć moim zdaniem falowanie tuż przy plaży było znacznie mniejsze).
I przez wielką falę rozumiem bardzo porządną falę - rozpędzoną przez Atlantyk
zmuszoną do ominięcia wyspy. Nie widziałem spokoju na twarzy kapitana... :-)
Od samego początku wszyscy mieli nadzieję na zobaczenie delfinów.
Jak do tej pory nie mieliśmy szczęścia, aż tu nagle, całe stado pojawiło się koło nas!
Tak ze 20-30 sztuk!
Niestety nie byłem przygotowany, aparat był źle ustawiony, a przy tych emocjach
nie było czasu na zabawy (Zibi biegał i krzyczał, gdzie jest jego aparat,
a nikt go nie słyszał). Więc gdy minęliśmy już delfiny, na spokojnie zmieniłem obiektyw,
ustawiłem wysoką czułość (aby mieć krótszy czas naświetlania). Nie miałem jednak
wielkiej nadziei, że jeszcze raz je zobaczymy...
Ale po godzinie czy dwóch, wpadliśmy na kolejne stado!
I tym razem zdjęcia wyszły znacznie lepiej.
Potem się okazało, że z polskich załóg tylko my mieliśmy okazję spotkać delfiny.
I to dwa razy! Nawet lokalni mówili, że mieliśmy kupę szczęścia.
Marigot Bay w miarę ucywilizowana, ale kupę czasu straciliśmy na odprawę celną.
Natomiast woda w miarę tania (0,25 EC / galon, choć w Kingstown jest ponoć tańsza - ok. 0,15 EC / galon).
Wzięliśmy też ropę (12.75 EC / galon).
Jest tam coś w rodzaju mariny i chyba można stać przy kei (ale jest tylko kilka - kilkanaście stanowisk).
Można stać na bojce (jak my - 80 EC) lub zakotwiczyć przy wyjściu zatoki (wtedy chyba za darmo).
Są też kible, natryski, sklepy, bank... - wygląda nieco porządniej niż południe wyspy.
St. Lucia - Marigot Bay
[MJT] Typowe: bezchmurne niebo, a deszcz pada...
[MJT] Typowe: bezchmurne niebo, a deszcz pada...
[MJT] Wreszcie! Delfiny!!!
[MJT] Wreszcie! Delfiny!!!
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[AW] Spotkaliśmy je dwa razy na trasie St. Vincent - St. Lucia
[AW] Spotkaliśmy je dwa razy na trasie St. Vincent - St. Lucia
[AW]
[AW]
[AW]
[AW]
[MJT] Marigot Bay
[MJT] Marigot Bay
[MJT]
[MJT]
[AW]
[AW]
[AW]
[AW]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT]
[MJT] I już ostatni przelot: St. Lucia - Martynika (fajnie się pływa na siatce, tylko te wszystkie węzełki...)
[MJT] I już ostatni przelot: St. Lucia - Martynika (fajnie się pływa na siatce, tylko te wszystkie węzełki...)
Góra
Po drodze na Martynikę zahaczyliśmy jeszcze o Rodney Bay,
a w zasadzie wpadliśmy do Gascon Creek na jej południowym krańcu,
na krótkie (i ostatnie już niestety) snorklowanie.
Woda mętnawa, ale nurkując trochę głębiej da się co nieco zobaczyć.
Nie warto jednak chyba marnować na to czasu.
Zatoczka wygląda bardzo sympatycznie, ale jest dosyć ciasno na łódkę.
Są też podwodne skały prawie na środku, choć chyba wystarczająco głęboko (typu 2 metry)
aby o nie nie zahaczyć.
W zasadzie mieliśmy stanąć na snorklowanie przy Burgot Rocks.
Mimo, że jest to miejsce jeszcze nieco osłonięte,
trochę obawialiśmy się wiatru i fali.
Było podobnie jak po wyjściu zza St. Vincent - bardzo duża fala.
A i tak po Gascon Creek nie było czasu już na pływanie tutaj...
Okazało się, że mimo płynięcia pod wiatr mieliśmy już znacznie lepszy kurs
i jednym halsem, płynąc nawet 7 węzłów, o zachodzie stanęliśmy przy Martynice.
Na kotwicowisku przy Ste-Anne (czyli przy miasteczku, w którym 3 dni mieszkaliśmy na samy początku).
I ostatnia impreza... Tym razem było już spokojnie, choć walczyliśmy z Norwegami
dwie łódki dalej o to, u kogo jest fajniej. :-)
Spróbowaliśmy też owoców drzewa chlebowego. Lokalni mówili tak:
najpierw trzeba ugotować razem ze skórką. Później obrać, wybrać środek
i w plasterki na patelnię, z przyprawami... Smakowało jak takie rozmiękłe,
stare frytki - mocno średnie. Ale całkiem możliwe, że coś po drodze schrzaniliśmy.
Następnego dnia, o 10-tej ruszyliśmy do mariny i o 11-tej wpłynęliśmy do Le Marin.
Stanęliśmy na swoim miejscu przy kei, spakowaliśmy się, zdaliśmy łódkę (bez problemów),
załatwiliśmy formalności i zostało nam kilka godzin do taksówki na lotnisko.
Bagaże można bez problemów zostawić w biurach Sparkling Sails.
No i poszliśmy do pobliskiej knajpy - trochę jedzenia, dużo wina (różowego, całkiem niezłego - francuskiego).
A o 16-tej przyjechała po nas taksówka (60 eurosów za 6 osób; Zibi z Ewą wyjechali już wcześniej).
Już zaczynałem tęsknić do rejsu i wysp...
Na lotnisku okazało się, że bagaże są cięższe niż w tę stronę.
I to mimo tego, że całe jedzenie obaliliśmy na łódce!
Czarek z Anetą mieli duży problem ze zmieszczeniem się w wadze (max 30 kg na torbę).
Ale w końcu się jakoś udało.
No i znowu jak sardynki w tym beznadziejnym samolocie.
I co z tego, że DVD tym razem działało, jak jest tak głośno,
że ledwo tekst słychać? Lepiej wybierać filmy z podpisami...
Prawie też nie spałem ze względu na ból nóg w kolanach - nie ma jak się wyprostować.
Spacery trochę pomagają, ale niewiele...
Wiedząc jednak, że na pokładzie jest cola a brak rumu...
kupiliśmy rum na lotnisku (ale trzeba kupować już przy gate'ach - znacznie taniej).
I na pokładzie robiliśmy sobie regularne drinki.
Z drugiej strony, po ponad 2 tygodniach codziennych imprez nie wchodziły już tak jak trzeba. :-)
Niby Air France i jedzenie powinno być niezłe, ale było totalnie parszywe.
Szczególnie śniadanie, które musiałem z lupą zjeść (bułeczka schowała mi się pod wykałaczką).
Co więcej, stewardessy totalnie nas olewały - plotkowały sobie we dwie
i musieliśmy dopraszać się o np. wodę. Więc wszyscy po kolei
zaczęli sami sobie radzić, olewając je jak one olewały nas.
Po wylądowaniu na Orly, pobraliśmy bilety tranzytowe od razu po wyjściu z samolotu.
Dzięki temu na CdG mogliśmy jechać autobusem za friko, a na lotnisku wystarczyło oddać bagaż.
Jednak nie było kolejki - samolot był wypełniony w jakiejś 1/3.
Jednak z tym autobusem trzeba trochę uważać. Między samolotami mieliśmy 4 godziny,
ale trzeba wyjść z samolotu, odebrać bagaż, przejść przez celników,
odebrać bilety... Następnie kolejka do autobusu (w najgorszym przypadku byśmy czekali ponad godzinę).
Niedziela, więc korki małe, ale i tak jedzie się ponad 40 minut.
A na CdG trzeba oddać bagaż, przejść przez celników i kontrolę...
Spokojnie zdążyliśmy, ale 3 godziny między samolotami byłyby już trochę stresujące.
W samolocie podali nam równie podłe jedzenie co na głównym locie.
Nie przepadam za kaszą, a tu już drugi raz musiałem jeść jakąś zimną sałatkę z kuskusem... Fu!
Na Okęciu luz, dotarliśmy bez problemów (choć poprzedniego dnia jakiś samolot nie mógł
wylądować ze względu na mgłę czy lód). Taksówka i... w końcu w domu.
Ale jakby coś się tutaj zmieniło - po co cały ten pośpiech?
Tu wyprzedza, tam zajedzie, ten biegnie, tamta krzyczy...
Kurczę, trochę luzu ludzie!
Po drodze na Martynikę zahaczyliśmy jeszcze o Rodney Bay,
a w zasadzie wpadliśmy do Gascon Creek na jej południowym krańcu,
na krótkie (i ostatnie już niestety) snorklowanie.
Woda mętnawa, ale nurkując trochę głębiej da się co nieco zobaczyć.
Nie warto jednak chyba marnować na to czasu.
Zatoczka wygląda bardzo sympatycznie, ale jest dosyć ciasno na łódkę.
Są też podwodne skały prawie na środku, choć chyba wystarczająco głęboko (typu 2 metry)
aby o nie nie zahaczyć.
W zasadzie mieliśmy stanąć na snorklowanie przy Burgot Rocks.
Mimo, że jest to miejsce jeszcze nieco osłonięte,
trochę obawialiśmy się wiatru i fali.
Było podobnie jak po wyjściu zza St. Vincent - bardzo duża fala.
A i tak po Gascon Creek nie było czasu już na pływanie tutaj...
Okazało się, że mimo płynięcia pod wiatr mieliśmy już znacznie lepszy kurs
i jednym halsem, płynąc nawet 7 węzłów, o zachodzie stanęliśmy przy Martynice.
Na kotwicowisku przy Ste-Anne (czyli przy miasteczku, w którym 3 dni mieszkaliśmy na samy początku).
I ostatnia impreza... Tym razem było już spokojnie, choć walczyliśmy z Norwegami
dwie łódki dalej o to, u kogo jest fajniej. :-)
Spróbowaliśmy też owoców drzewa chlebowego. Lokalni mówili tak:
najpierw trzeba ugotować razem ze skórką. Później obrać, wybrać środek
i w plasterki na patelnię, z przyprawami... Smakowało jak takie rozmiękłe,
stare frytki - mocno średnie. Ale całkiem możliwe, że coś po drodze schrzaniliśmy.
Następnego dnia, o 10-tej ruszyliśmy do mariny i o 11-tej wpłynęliśmy do Le Marin.
Stanęliśmy na swoim miejscu przy kei, spakowaliśmy się, zdaliśmy łódkę (bez problemów),
załatwiliśmy formalności i zostało nam kilka godzin do taksówki na lotnisko.
Bagaże można bez problemów zostawić w biurach Sparkling Sails.
No i poszliśmy do pobliskiej knajpy - trochę jedzenia, dużo wina (różowego, całkiem niezłego - francuskiego).
A o 16-tej przyjechała po nas taksówka (60 eurosów za 6 osób; Zibi z Ewą wyjechali już wcześniej).
Już zaczynałem tęsknić do rejsu i wysp...
Na lotnisku okazało się, że bagaże są cięższe niż w tę stronę.
I to mimo tego, że całe jedzenie obaliliśmy na łódce!
Czarek z Anetą mieli duży problem ze zmieszczeniem się w wadze (max 30 kg na torbę).
Ale w końcu się jakoś udało.
No i znowu jak sardynki w tym beznadziejnym samolocie.
I co z tego, że DVD tym razem działało, jak jest tak głośno,
że ledwo tekst słychać? Lepiej wybierać filmy z podpisami...
Prawie też nie spałem ze względu na ból nóg w kolanach - nie ma jak się wyprostować.
Spacery trochę pomagają, ale niewiele...
Wiedząc jednak, że na pokładzie jest cola a brak rumu...
kupiliśmy rum na lotnisku (ale trzeba kupować już przy gate'ach - znacznie taniej).
I na pokładzie robiliśmy sobie regularne drinki.
Z drugiej strony, po ponad 2 tygodniach codziennych imprez nie wchodziły już tak jak trzeba. :-)
Niby Air France i jedzenie powinno być niezłe, ale było totalnie parszywe.
Szczególnie śniadanie, które musiałem z lupą zjeść (bułeczka schowała mi się pod wykałaczką).
Co więcej, stewardessy totalnie nas olewały - plotkowały sobie we dwie
i musieliśmy dopraszać się o np. wodę. Więc wszyscy po kolei
zaczęli sami sobie radzić, olewając je jak one olewały nas.
Po wylądowaniu na Orly, pobraliśmy bilety tranzytowe od razu po wyjściu z samolotu.
Dzięki temu na CdG mogliśmy jechać autobusem za friko, a na lotnisku wystarczyło oddać bagaż.
Jednak nie było kolejki - samolot był wypełniony w jakiejś 1/3.
Jednak z tym autobusem trzeba trochę uważać. Między samolotami mieliśmy 4 godziny,
ale trzeba wyjść z samolotu, odebrać bagaż, przejść przez celników,
odebrać bilety... Następnie kolejka do autobusu (w najgorszym przypadku byśmy czekali ponad godzinę).
Niedziela, więc korki małe, ale i tak jedzie się ponad 40 minut.
A na CdG trzeba oddać bagaż, przejść przez celników i kontrolę...
Spokojnie zdążyliśmy, ale 3 godziny między samolotami byłyby już trochę stresujące.
W samolocie podali nam równie podłe jedzenie co na głównym locie.
Nie przepadam za kaszą, a tu już drugi raz musiałem jeść jakąś zimną sałatkę z kuskusem... Fu!
Na Okęciu luz, dotarliśmy bez problemów (choć poprzedniego dnia jakiś samolot nie mógł
wylądować ze względu na mgłę czy lód). Taksówka i... w końcu w domu.
Ale jakby coś się tutaj zmieniło - po co cały ten pośpiech?
Tu wyprzedza, tam zajedzie, ten biegnie, tamta krzyczy...
Kurczę, trochę luzu ludzie!
Martynika
[AW] Gascon Creek
[AW] Gascon Creek
[MJT] Pod wiatr, a robiliśmy 7 węzłów
[MJT] Pod wiatr, a robiliśmy 7 węzłów
[MJT] I dobrze, że płynęliśmy tak sprawnie - na kotwicowisko przy Ste-Anne wpływaliśmy już późnym wieczorem (czyli gdzieś po 18-tej)
[MJT] I dobrze, że płynęliśmy tak sprawnie - na kotwicowisko przy Ste-Anne wpływaliśmy już późnym wieczorem (czyli gdzieś po 18-tej)
[MJT] Owoce drzewa chlebowego... fu!
[MJT] Owoce drzewa chlebowego... fu!
[MJT] I już w marinie Le Marin...
[MJT] I już w marinie Le Marin...
[MJT] Łódka zdana...
[MJT] Łódka zdana...
[MJT] Jeszcze ostatnie winko (dołączył do nas skiper drugiej łodzi - Krzysiek)
[MJT] Jeszcze ostatnie winko (dołączył do nas skiper drugiej łodzi - Krzysiek)
[MJT] Problemy z pakowaniem na lotnisku (jednak rum sporo waży)
[MJT] Problemy z pakowaniem na lotnisku (jednak rum sporo waży)
[MJT] I już czekamy na samolot...
[MJT] I już czekamy na samolot...
Góra
|